powlekać rosnące

powlekać rosnące

O mnie

Moje zdjęcie
Urodziłam się w Pile w 1979 roku, a kilkanaście lat temu osiadłam na warszawskim Grochowie. Jestem poetką, krytyczką, redaktorką; miałam zostać naukowczynią, ale już mi się nie chce. Wydałam na świat trzy książki poetyckie ("Somnambóle fantomowe", "Zagniazdowniki", "Wylinki") i troje dzieci, które coraz bezczelniej sadowią się w pisaniu. Opublikowałam też książkę eseistyczną "Stratygrafie" (Wrocław 2010) i sylwę z apokryfami prenatalnymi - "Powlekać rosnące" (Wrocław 2013).

sobota, 22 lutego 2014

kremowe randewu


a zatem sobotnim wieczorem wybierasz się z mężem na randkę

coś w podobie randki właściwie, bo tachasz ze sobą na romantyczne spotkanie, prócz własnej osoby, jeszcze dziecko lat prawie dwa, ale przy wielodzietności ferie starszaków to dla ciebie jakby okazja last minute ibiza all inclusive, mąż stolik zarezerwował w saskiej gębie, więc wynalazłszy dziecięciu zadanie bojowe: „masz tu plecaczek z żółwikiem, spakuj się na naszą wyprawę, randkę tatusia i mamusi”, udajesz się do toalety, zamykając za sobą drzwi z ulgą a bez lęku (bo przecież ma zadanie, nie trzeba zostawiać uchylonych?), myjesz się, pacykujesz, wsłuchana w błogą acz złowieszczą ciszę (zadanie działa pierwsza klasa!), no to jeszcze przy myciu zębów gazetkę dzisiejszą („wysokie obcasy” z wywiadem z dominiką dzikowską) chętnie przejrzę (bo jak nie teraz, to kiedy?), cisza narasta i nabrzmiewa, więc w schludną czerń odziana wychodzisz z łazienki, kosmyk za uchem wdzięcznie przyklepując, zakręcając przylizując

i oto wrastasz

wrastasz i wrzeszczysz

a wrzask niesie się nad kanapą, nowiutką, w barwie gustownej miedzi, teraz upstrzonej pacynami bieli
pacynami kremu, i kremu. i kremu. i kremu

nowiuśko otwartego sudocremu

(uwaga, lokowanie produktu!)

więc nie panując nad sobą, nad czernią, nad układem kosmyków, dopadasz: dziecka, kanapy, czerń matowieje, kosmyk się chwieje, biel bierze wszystko:

śnieg na oparciu, na podołku, śnieg na ubraniach, misiach, śnieg jak miedź brzęcząca, ty jak cymbał grzmiący

krem na odparzenia na rilkem, krem na odleżyny na eliocie, krem przeciw zapaleniom pieluszkowym na jesieninie, krzyk wybrzmiewa, wybrzmiewa i ginie

dwie całe w spustoszeniu i bieli

dobrze żeśmy mężu zaczęli

nasze kremowe randewu


niedziela, 16 lutego 2014

O ciałach wiersza


Napisałam wiersz, a potem wyśniłam, że recytuję go, obracając się na scenie (tej kwietniowej, portowej) wokół siebie. Obudziłam się, zajrzałam, i rzeczywiście – jestem w tym wierszu „karuzelą z matrioszkami”, mater opera aperta, nie mogę go czytać inaczej niż w powrotnych, zawrotnych obrotach. A potem pomyślałam, że sen – mądrzejszy od myśli, wczuty mocniej od klawiatury – lepiej odczuł ciało wiersza, niż ja je ogarniałam w akcie pisania. I jeszcze przyszło mi do głowy (tej głowy, z której dawno już uleciały wbijane tam w czasie studiów teorie o bezcielesnych strukturach, konstrukcjach, organizacjach znaczeń), że każdy wiersz jest ciałem, ze wszystkimi zmysłami, zranieniami, dotkliwościami, podatnościami, pożądaniami, kalectwami, nawykami.

Pisze na przykład Piotr Matywiecki w Twarzy Tuwima (i podpiera to wspaniałymi przykładami), że wiersze Tuwima są chodzone, że rytmika, układ fraz, rymy, rozmiary wersów itd. mimetycznie oddają ułożenie ciała idącego człowieka. Podobnie mówi o swoich utworach Tomek Różycki, który swoje wiersze „chodzi” – nie zapisuje ich w trakcie wymyślania, ale zapamiętuje w trakcie spacerów, podpierając takt tekstu mnemotechnicznym stukotem własnych butów na chodniku. Być może – skoro tylu dzisiaj, także wśród poetów, maratończyków – znalazłyby się również wiersze „biegane” (zdaje się, że Marcin Orliński „wybieguje” ostatnio taki cykl poetycki) albo nawet (tu linkuję do Przemka Owczarka, autora rowerowych miniatur prozatorskich pt. Cyklist) „jeżdżone na rowerze”.

A skoro o wierszach „jeżdżonych” mowa, to znajduję ich wiele w tomiku Nadjeżdża Szymona Słomczyńskiego, tyle tylko, że ciało poetyckie siedzi tam nie na siodełku rowerowym, lecz na wygodnym fotelu samochodowym, wchodząc w swoim szybkim wozie na „wysokie obroty” kół i słów.
Jeśli mowa o poetyckich aktywnościach sportowych, to ja w swoich wierszach raczej pływam, niż chodzę, raczej tańczę chocholo, niż pomykam po maratońskich ścieżkach. Frazy najczęściej piszą mi się pod wodą, najlepiej w morzu, ale od biedy choćby w ostro chlorowanych basenach.

Wysiłek fizyczny to jednak dzisiaj w wierszach raczej rzadkość – daleko im do olimpijskiej tężyzny w stylu Wierzyńskiego czy Iwaszkiewicza. Siedzące ciała wierszy coraz częściej zapadają się w sobie przy komputerach, garbią się i wsobnie kulą, a ich frazy są wyrzucane mechanicznie jak kartki z drukarki, wyskakują w okienkach kompów niedbale i mimowolnie, jak hasła z wikipedii lub statusy na fejsiku (by przywołać poezję cybernetyczną czy tomik Mnemotechniki Jarka Lipszyca). Ale jest też sporo wierszy, które maszerują w takt rewolty, wybijając anarchistyczny rytm na polskich brukach (tak kiedyś maszerowali Jasieński czy Broniewski, dziś Góra, Kopyt, Mirahina, Brewiński).

Operuję nazwiskami, ale to działanie złudne i upraszczające. Bo przecież nie jest tak, że konkretna poetka czy poeta ma monopol na jeden tylko rodzaj wierszy. Utwory poetyckie, tak jak nasze ciała, oddają się rozmaitym aktywnościom – kiedy nie chodzą, to na przykład leżą i śnią (ileż takich „śniących” wierszy napisał Białoszewski!), kiedy nie wytupują feministycznych haseł buntu przeciw różnym formom cielesnego zniewolenia (jak ostatnio chociażby „antyprzemocowe” teksty Anety Kamińskiej), to akurat poddają się własnej fizjologicznej „mocy w niemocy” (tu myślę przede wszystkim o wierszach „rodzących”, macierzyńskich, o których nie będę teraz pisać, bo wielu z nich poświęcona jest moja książka).

Są jeszcze wiersze bardziej „uprzedmiotowione” niż cielesne: wiersze-walizki, gdzie sensy poupychano niesamowicie ciasno, do granic wieloznaczności, utwory przypominające pensjonarskie pudełka z sekretami (niby zamknięte, a przecież błagające: „niech mnie ktoś otworzy!”), poematy rozkwitające w bujnym rozgadaniu, a także – przeciwnie – teksty minimalistyczne, skurczone do ubożuchnych kostek, którymi się rzuca losowo, wygrywając sens od przypadku do przypadku.

Istnieją – jak to rozgraniczyła Krystyna Miłobędzka – „wiersze-gęstwiny” („trudne lasy”, w które im głębiej wchodzisz, tym więcej widzisz zacieniających drzew) i „wiersze-przecinki” (w których znaczy nie tyle grubość „słojów zadrzewnych”, ile cienki jak przecinek, ostry jak przecinak, zbawienny jak leśna przecinka prześwit światła między słowami).

Ile wierszy, tyle konkretnych ciał, gestów, ruchów, przypadłości. Moje – kiedyś skulone, wsobne, zgarbione nad biurkiem – teraz coraz częściej wirują, i to wcale nie wokół własnej osi (choć faktycznie, są równane do środka), ale raczej tak, jak przypominam sobie wirowanie mojej niziutkiej, okrąglutkiej, a do tego krótkorękiej babci, która obracała się wokół siebie jak planeta, krążąc w zawrotnym pędzie, żeby każde z wielu wnucząt przygarnąć do siebie, dokarmić, dopieścić, żeby wszystkim wokół wszystkiego nastarczyć.

„Wiersz to jest organ wewnętrzny” – powiedział mi kiedyś we śnie Darek Pado. Wewnętrzny organ, tak, owszem, ale też cały organizm, który walczy o oddech każdym wersem (że staromodnie przypomnę Różewicza), a każdym gestem obrazu i poruszeniem frazy domaga się spojrzenia, nasłuchu, dotyku innego organizmu.

Tutaj kończę i ruszam w słów obroty. A jakim ciałem dla Ciebie, Druga Strono Ekranu, był Twój ostatni napisany/przeczytany wiersz?


czwartek, 6 lutego 2014

Arytmetyka elementarna


W powiedzeniu: „Dzieci są całym moim światem”, oprócz dzikiej afirmacji (bo SĄ, bo DZIECI, bo ŚWIAT, i to w potrojeniu, więc TRZY ŚWIATY), kryje się też ostęp skrajnej rezygnacji. Bo CAŁYM, a CAŁY zawłaszcza MÓJ doszczętnie – i poza dziećmi nie ma w moim świecie ani odrobiny miejsca dla mnie. I nawet ta notka to totalny banał, ponieważ w tym CALENIU nic bardziej własnego nie udało mi się na dziś OCALIĆ. Ot co.