Napisałam wiersz, a potem wyśniłam, że recytuję
go, obracając się na scenie (tej kwietniowej, portowej) wokół siebie.
Obudziłam się, zajrzałam, i rzeczywiście – jestem w tym wierszu
„karuzelą z matrioszkami”, mater opera aperta, nie mogę go
czytać inaczej niż w powrotnych, zawrotnych obrotach. A potem
pomyślałam, że sen – mądrzejszy od myśli, wczuty mocniej od klawiatury –
lepiej odczuł ciało wiersza, niż ja je ogarniałam w akcie pisania. I
jeszcze przyszło mi do głowy (tej głowy, z której dawno już uleciały
wbijane tam w czasie studiów teorie o bezcielesnych strukturach,
konstrukcjach, organizacjach znaczeń), że każdy wiersz jest ciałem, ze
wszystkimi zmysłami, zranieniami, dotkliwościami, podatnościami,
pożądaniami, kalectwami, nawykami.
Pisze na przykład Piotr Matywiecki w Twarzy Tuwima (i
podpiera to wspaniałymi przykładami), że wiersze Tuwima są chodzone, że
rytmika, układ fraz, rymy, rozmiary wersów itd. mimetycznie oddają
ułożenie ciała idącego człowieka. Podobnie mówi o swoich utworach Tomek
Różycki, który swoje wiersze „chodzi” – nie zapisuje ich w trakcie
wymyślania, ale zapamiętuje w trakcie spacerów, podpierając takt tekstu
mnemotechnicznym stukotem własnych butów na chodniku. Być może – skoro
tylu dzisiaj, także wśród poetów, maratończyków – znalazłyby się również
wiersze „biegane” (zdaje się, że Marcin Orliński „wybieguje” ostatnio
taki cykl poetycki) albo nawet (tu linkuję do Przemka Owczarka, autora
rowerowych miniatur prozatorskich pt. Cyklist) „jeżdżone na rowerze”.
A skoro o wierszach „jeżdżonych” mowa, to znajduję ich wiele w tomiku Nadjeżdża
Szymona Słomczyńskiego, tyle tylko, że ciało poetyckie siedzi tam nie
na siodełku rowerowym, lecz na wygodnym fotelu samochodowym, wchodząc w
swoim szybkim wozie na „wysokie obroty” kół i słów.
Jeśli mowa o poetyckich aktywnościach sportowych, to ja w swoich
wierszach raczej pływam, niż chodzę, raczej tańczę chocholo, niż pomykam
po maratońskich ścieżkach. Frazy najczęściej piszą mi się pod wodą,
najlepiej w morzu, ale od biedy choćby w ostro chlorowanych basenach.
Wysiłek fizyczny to jednak dzisiaj w wierszach raczej rzadkość –
daleko im do olimpijskiej tężyzny w stylu Wierzyńskiego czy
Iwaszkiewicza. Siedzące ciała wierszy coraz częściej zapadają się w
sobie przy komputerach, garbią się i wsobnie kulą, a ich frazy są
wyrzucane mechanicznie jak kartki z drukarki, wyskakują w okienkach
kompów niedbale i mimowolnie, jak hasła z wikipedii lub statusy na
fejsiku (by przywołać poezję cybernetyczną czy tomik Mnemotechniki
Jarka Lipszyca). Ale jest też sporo wierszy, które maszerują w takt
rewolty, wybijając anarchistyczny rytm na polskich brukach (tak kiedyś
maszerowali Jasieński czy Broniewski, dziś Góra, Kopyt, Mirahina,
Brewiński).
Operuję nazwiskami, ale to działanie złudne i upraszczające. Bo
przecież nie jest tak, że konkretna poetka czy poeta ma monopol na jeden
tylko rodzaj wierszy. Utwory poetyckie, tak jak nasze ciała, oddają się
rozmaitym aktywnościom – kiedy nie chodzą, to na przykład leżą i śnią
(ileż takich „śniących” wierszy napisał Białoszewski!), kiedy nie
wytupują feministycznych haseł buntu przeciw różnym formom cielesnego
zniewolenia (jak ostatnio chociażby „antyprzemocowe” teksty Anety
Kamińskiej), to akurat poddają się własnej fizjologicznej „mocy w
niemocy” (tu myślę przede wszystkim o wierszach „rodzących”,
macierzyńskich, o których nie będę teraz pisać, bo wielu z nich
poświęcona jest moja książka).
Są jeszcze wiersze bardziej „uprzedmiotowione” niż cielesne:
wiersze-walizki, gdzie sensy poupychano niesamowicie ciasno, do granic
wieloznaczności, utwory przypominające pensjonarskie pudełka z sekretami
(niby zamknięte, a przecież błagające: „niech mnie ktoś otworzy!”),
poematy rozkwitające w bujnym rozgadaniu, a także – przeciwnie – teksty
minimalistyczne, skurczone do ubożuchnych kostek, którymi się rzuca
losowo, wygrywając sens od przypadku do przypadku.
Istnieją – jak to rozgraniczyła Krystyna Miłobędzka –
„wiersze-gęstwiny” („trudne lasy”, w które im głębiej wchodzisz, tym
więcej widzisz zacieniających drzew) i „wiersze-przecinki” (w których
znaczy nie tyle grubość „słojów zadrzewnych”, ile cienki jak przecinek,
ostry jak przecinak, zbawienny jak leśna przecinka prześwit światła
między słowami).
Ile wierszy, tyle konkretnych ciał, gestów, ruchów, przypadłości.
Moje – kiedyś skulone, wsobne, zgarbione nad biurkiem – teraz coraz
częściej wirują, i to wcale nie wokół własnej osi (choć faktycznie, są
równane do środka), ale raczej tak, jak przypominam sobie wirowanie
mojej niziutkiej, okrąglutkiej, a do tego krótkorękiej babci, która
obracała się wokół siebie jak planeta, krążąc w zawrotnym pędzie, żeby
każde z wielu wnucząt przygarnąć do siebie, dokarmić, dopieścić, żeby
wszystkim wokół wszystkiego nastarczyć.
„Wiersz to jest organ wewnętrzny” – powiedział mi kiedyś we śnie
Darek Pado. Wewnętrzny organ, tak, owszem, ale też cały organizm, który
walczy o oddech każdym wersem (że staromodnie przypomnę Różewicza), a
każdym gestem obrazu i poruszeniem frazy domaga się spojrzenia,
nasłuchu, dotyku innego organizmu.
Tutaj kończę i ruszam w słów obroty. A jakim ciałem dla Ciebie, Druga
Strono Ekranu, był Twój ostatni napisany/przeczytany wiersz?