powlekać rosnące

powlekać rosnące

O mnie

Moje zdjęcie
Urodziłam się w Pile w 1979 roku, a kilkanaście lat temu osiadłam na warszawskim Grochowie. Jestem poetką, krytyczką, redaktorką; miałam zostać naukowczynią, ale już mi się nie chce. Wydałam na świat trzy książki poetyckie ("Somnambóle fantomowe", "Zagniazdowniki", "Wylinki") i troje dzieci, które coraz bezczelniej sadowią się w pisaniu. Opublikowałam też książkę eseistyczną "Stratygrafie" (Wrocław 2010) i sylwę z apokryfami prenatalnymi - "Powlekać rosnące" (Wrocław 2013).

poniedziałek, 5 maja 2014

Klucz do piosenki

Po powrocie z przedszkola i zamknięciu (przeze mnie) rowerka w wózkowni Janek - przed chwilą rozśpiewany - wybucha płaczem. Po kwadransie rozpaczy oznajmia powód: "Nie zdążyłem zakluczyć piosenki!"

niedziela, 20 kwietnia 2014

kamyk do ogródka polemik

W necie kwitną polemiki franaszkowe, dorzucam więc i swój kamyczek:




przepraszam którędy prosto?

pytam bo sztuka czego nie zgubiła
sama nie czuje kiedy angażuje
(zamraża akcję odracza działanie)
w dodatku języczek wędrowniczek
właśnie stracił pewność (mowa to marna
technika wiązania – mocuj cumy
z chęci nici! – już raczej celebra bezsiły)
i zanim się ocknęłam ktoś mi zajumał
narrację (taka historia przez wielkie hahaha)

mało mnie zresztą rusza skoro
się nie umiem posthumanistycznie
rozłożyć (pilnuj swoich ekstremów
podmiotku!) i odkąd żyję w hodowli
beztroskich tuczników (pędzą nas na
trzewiowych przeczuciach po trupach
introspekcji) ściepa na ściemę
śpiewności mniej ale w promocji
patosu potąd i obaw po pachy

co nas nie zabije to nas zainspiruje
(pani nie robi pod siebie lecz zbiesi się
wrzaśnie) serce niewprawny cenzor
słaby w wychwycie średniówki
(gdzie podejrzewa żywioł tam ledwo
strużka obsmarowuje szpalty petitem)
lecz gdyby pozorom ozora zdjąć splendor
undergroundu to może stanie się wreszcie
wierszem – wewnętrznym organem

wszystko ograne bo wchodzisz bez atu
(zamarkuj odwrót zakarbuj to sobie)
spustem migawki migasz się od ruchu
kiedy kordon przepuszcza zostajesz jeno
kordonkiem koturnem kondorem z krwawym
skrawkiem (błysk flesza nie przepłoszy sępa
przesyci twoje oko dziecka nie nakarmi)
pustka jest najsprawniejsza bo nie dźwiga spraw
a pełnia taka ładna w sam raz na zdruzgotanie

(podejmij licytację forsuj do końcówki)



poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Nauki przedszkolne

"Teraz powiem, czego się dzisiaj nauczyliśmy w przedszkolu.
Że w czasie burzy nie można pić alkoholu" - oznajmia poważnie Jaś.  

poniedziałek, 24 marca 2014

Dydelf, wombat i Dziadunio Patriarchat

Śnił mi się Dziadunio Patriarchat.

Najpierw ślinił się na ordery, harcerskie lilijki i znaczki powstańcze uwieszone na bluzie mojego synka (skąd się tam wzięły i dlaczego bluza moro, skoro ubrałam go w błękit z samolotem, i to zgoła nie wojskowym?).

Potem jak ekshibicjonista odchylił płaszcz i zobaczyłam na szczęście nie goliznę, ale odzianą zgrzebnie chudziznę, a na dziadowskich łachmanach zwisały starczo takie same jak u Janka patriotyczne odznaki.

A potem staruch zaczął trząść się podniecony i wołać "hop, hop, hop" i "tej, tej, tej", a jego płaszcz rozszerzał się jak połacie zawłaszczanych ziem.

Wtedy dziadunio, całkiem krzepki, jednym zdecydowanym ruchem zawłaszczył i mnie. Zaplątałam się w poły płaszcza, synek gdzieś się zapodział, a wstrętny dziadzio stawał się coraz bardziej natarczywy, dokładnie jak niewyżyty, acz udający zdechłego dydelf i agresywny mówiący wombat, które śniły mi się chwilę przedtem.

Na szczęście przypomniałam sobie lekturę sprzed snu. "Chodźcie z nami!" - krzyknęła mi w głowie głosem psychologicznego oporu Carol Gilligan.

Więc się za radą siostruni Dziaduniowi Patriarchatowi oparłam, jego oparcie (laskę) kopniakiem wytrąciwszy, poły płaszcza podarłam, zboczonego starucha zwymyślałam wiązanką, i poszłam szukać synka - w błękicie z uśmiechniętym samolotem rolniczym - na inne polany.
 
(Ps. Przed snem nic nie brałam. Wystarczyła lektura Trash story Magdy Fertacz, który to dramat będziemy czytać dziś wieczorem we Wspólnym Pokoju, przegryziona typowo "sundance'ową" produkcją filmową Sarah Polley - Take this Waltz. Obie przedsenne używki bardzo polecam!) 

piątek, 21 marca 2014

oficjal return

Na święto poezji i wiosny i na okazję oficjalnego powrotu do domeny domu:


autentykacja.gif

 
spisz się powoli
trzy po trzy
na krzyż

nim się opatrzysz
poboli i przejdzie
w spiż

wtorek, 18 marca 2014

Nocne Jana pytania

Jaśkowi czasem włącza się szwendactwo nocne. Na przykład dziś. Przychodzi raz:

- Mamo, a czy naszyjesz mi takiego Ben Tena na bluzeczkę, bo mu mama naszyła i tak sobie o tym przy śniadanku gadałyśmy?

(A z Kingą przy budowaniu torów gadali o tym, że jej dziadek umarł na Księżycu, ale nie skończyli – torów ani rozmowy – bo się musiał iść poprzytulać do pani Agnieszki)

- Dobrze, jak znajdę, to przyszyję.

Przychodzi drugi:

- Chcę kupę. I jeszcze mam takie pytanie. Co jedzą świnie? Ale takie normalne świnie, a nie Peppy.

- Ziemniaki jedzą. I buraki dukane, chyba.

- O, to zupełnie jak my!

Przyłazi znowu:

- Przyszedłem, bo… przyszedłem… i nie wiem, po co przyszedłem.

- Może chciałeś się tylko przytulić.

- O właśnie. I już idę, bo mnie noc omija.

Poszedł ominięty – i śpi.


niedziela, 16 marca 2014

Petersburski mondegreen


Która tam u Was teraz? Kilka minut po 23, 15 marca 2014. U mnie, w ostatnią petersburską noc, już 16 marca, kilka minut po 2. Nie mogę tutaj spać do czwartej–piątej nad ranem, jakbym przez ten rosyjski prawie-tydzień nie umiała się przestawić z Polski na Rosję. Bo przestawić się – czasowo, myślowo – niezwykle trudno, o czym mówią Polacy mieszkający tu od lat.

Ale nie o tym chciałam. I nie o dziesiątkach zdeformowanych płodów, które widziałam dziś rano w Kunstkamerze (zbiorach osobliwości Piotra I). Ani o genialnym centrum niezależnej kultury Puszkinskaja 10, po którym oprowadzał nas – również dzisiaj (a raczej wczoraj) – Siergiej Kowalski (jeden z awangardowych „chudożników” kontynuujących tam w najlepszym stylu tradycje Malewicza, Chlebnikowa, Charmsa i innych proroków rosyjskiej awangardy). I nawet nie o rachitycznej antywojennej demonstracji, w której uczestniczyłam pod petersburskim soborem kazańskim (kilka fotek tutaj: http://www.demotix.com/news/4190951/rally-against-russias-military-actions-crimea-stpetersburg#media-4190939).

Chciałam pociągnąć wątek przemian rozpoczęty w ostatnim wpisie. Przemian, które dotykają utworów rozpisanych na poziomie czysto prywatnym i które czynią z intymnych tekstów – zupełnie nieoczekiwanie – głosy zaangażowane, aktualne, publiczne.

Wspominałam tam o piosence zespołu Ju-Piter, którą usłyszałam na petersburskim koncercie zorganizowanym z okazji 25-lecia istnienia centrum Puszkinskaja 10. Pisząc tamtą notkę, ledwo raczkowałam w temacie, myląc Ju-Pitera z Aquarium, plącząc się wśród opozycyjnych legend tutejszej muzyki, nie mając pojęcia, czym dla petersburskiego środowiska artystyczno-intelektualnego była świętująca jubileusz Puszkinskaja 10.

Teraz, gdy mam za sobą wirtualną wycieczkę po youtubie i trzygodzinną wizytę w realnym gnieździe tutejszej neoawangardy, wiem, że Wiaczesław Butusow z zespołu Ju-Piter śpiewał na koncercie bardzo znaną, nagraną jeszcze przez Nautilus Pompilius piosenkę „Крылья” („Skrzydła”), którą możecie znaleźć tu: https://www.youtube.com/watch?v=dVqGkBCt6rI. To wiedza, o którą jestem bogatsza, uboższa natomiast jestem dzisiaj o pewność, czy rzeczywiście Butusow zaśpiewał to, co ja – rozdygotana wypadkami w moskiewskim radio – byłam skłonna usłyszeć. Jeśli w ogranej piosence Nautiliusa Pompiliusa doszło do przesunięcia, które uczyniło z niej zaangażowany w sprawy Ukrainy protestsong, to zmiana ta polegała na podmianie zaledwie kilku głosek odróżniających słowa „Krylia” od „Crimea”. Pierwotnie refren intymnej ballady brzmiał tak:

Где твои крылья, которые нравились мне?
(Gdzie twoje skrzydła, co podobają mi się?)

Po przemianie, którą być może usłyszałam tylko ja (bo publiczność milczała, bo nie znam rosyjskiego aż tak dobrze, bo może zadziałał fałszywy przyjaciel mondegreen?), fraza antywojennej odezwy wybrzmiewała tak:

Где твой Crimea, которуй понравился мне?
(Gdzie jest twój Krym, który spodobał mi się?)

Rosyjskie „skrzydła” zamieniły się więc (zamieniły czy tylko ja uskrzydliłam sytuację?) w – trącące wymową z „zapadu” (zachodu), powtarzane dzisiaj (i tu, i tam u Was) bez przerwy – słowo „Crimea”: Krym:

Раньше у нас было время, теперь у нас есть дела
Доказывать, что сильный жрет слабых, доказывать, что сажа бела.
Мы все потеряли что-то на этой безумной войне.
Кстати, где твои крылья, которые нравились мне?
Где твой Crimea, которуй понравился мне?
Где твой Crimea, которуй понравился мне?

Czy to zresztą ważne – zamiana była czy nie – skoro „bezumna wojna” w obu przypadkach zagraża tak samo, silny z równym smakiem pożera słabszego, a gwałciciel przychodzi i bierze, co nie jego, tylko dlatego, że „spodobało mu się”? Czy to istotne – Butusow zaśpiewał, nie zaśpiewał? – skoro powiedział mniej więcej to samo w odezwie dla ukraińskiej telewizji (tu: http://euromaidanberlin.wordpress.com/2014/03/06/russian-musicians-lets-preserve-the-unity-of-ukraine/)?

Zostawiam Was i siebie z tym przesłaniem, w tym zawieszeniu, nadchodzi północ, zrównują się nam dni, jeszcze dzisiaj będę – Bóg da – w Polsce, a gdzie będą Ukraina, Rosja, Krym?


czwartek, 13 marca 2014

Krymu mir, czyli pożegnanie z prywatnością


Kiedy cztery lata temu pisałam do Przystani! komentarz do wiersza krymu mir, cry & crime (komentarz tutaj: http://portliteracki.pl/przystan/teksty/wiersz-w-drodze-krymu-mir-cry-crime/; wiersz w Wylinkach), nie miałam pojęcia, jaką drogę przejdzie (przeleci, przejedzie) po latach.

W Polsce jest teraz 13 marca 2014 roku, a u mnie, w konsulacie polskim w Petersburgu, odległym od Warszawy o trzy godziny i setki lat świetlnych, 14 marca 2014. Jestem tutaj, a wczoraj byłam w Moskwie, w ramach szumnie nazwanego biurowego cyklu „Ambasadorzy poezji”. Nie będę pisać o smutku, skuleniu, znękaniu i podskórnej grozie, które panują w Moskwie – wbrew krzykliwym reklamom, ale za to bardzo po drodze policyjnym pałkom panów strzegącym owych dóbr – na ulicach, w metrze i kanałach oficjalnej telewizji. Nie będę pisać, bo rosyjskiej stolicy właściwie nie zdążyłam zobaczyć. Kiedy bowiem mój tutejszy poetycki towarzysz, poseł JJ, zwiedzał plac Czerwony, ja zostałam zaproszona do radia „Gawarit Maskwa”, w celu – jak myślałam – niezobowiązującej pogawędki o poezji.

I owszem, pogawędziłam sobie przez pół godziny – i to nie tylko z prowadzącym program (on wykrzykiwał z pozycji stojącej, „na wymachu”, podczas gdy ja i tłumaczka zostałyśmy – tak dosłownie, jak w przenośni – usadzone w krzesłach), ale także z hejterami ładującymi we mnie magazynki pytań przez net oraz telefon. O poezji było może pół słowa, za to niezwykle natarczywie wypytano mnie o niezrozumiałą wrogość Polski wobec Rosji, kazano komentować słowa premiera Tuska oraz gen. Kozieja, zmuszano do ustosunkowywania się do „banderowców z Euromajdanu” oraz porównywania Krymu z Kosowem, a na koniec telefonicznie pouczono mnie, że Półwysep Krymski zawsze był rosyjski i takie jak ja nie mają w tej sprawie nic do gadania.

Owszem, nie mają – krzyczało coś we mnie przez te najdłuższe pół godziny mojego życia. To było jak ten sen o pójściu do szkoły na golasa, tylko pomnożony dziesięciokrotnie. Tylu poetów zaangażowanych – a przynajmniej bardziej niż ja politycznie zorientowanych – w naszym kraju, a sprawy wagi międzynarodowej powierza się w kruche rączęta poetessy od „intimatulenia”. Matrix, powiadam wam, Matrix.

A potem, w czasie spotkania w Bibliotece Turgieniewa w Moskwie, w samym środku macierzyńskiego matrixu (bo towarzysząca nam rosyjska poetka Elena czytała, karmiąc jednocześnie piersią „swoju riebionku”), prócz wierszy macierzyńskich, miłosnych, wierszy o wierszach, o krótkiej historii WKP(b) (to JJ), a także o Putinie i psychoanalitykach (to Elena) – zdarzyło mi się przeczytać własny utwór, którego rosyjskie tłumaczenie dotarło do organizatorów w ostatniej chwili, jak alarmujący pasek z TVN 24. Pasek miał barwy żółto-niebieskie i raźnie związał rozwlekłe, wylewne wersy w rażącą aktualność.

Tytuł krymu mir, cry & crime brzmi tu i teraz, zwłaszcza po tej stronie świata i światła, zupełnie inaczej. I to jest zupełny przypadek, że brzmi właśnie tak. Na pewno siła jego piąstek nie dorównuje mocy piosenek śpiewanych przez Jurija Szewczuka z zespołu DDT, na którego koncercie zupełnie przypadkiem byłam dzisiaj w Petersburgu (i o którym, „zupełnie przypadkiem”, pisał kilka dni temu na blogu Janusz Radwański: http://chalwazwyciezonym.blogspot.ru/2014/03/za-co-kochamy-jurija-szewczuka.html). I na pewno nieoczekiwana przemiana tego wiersza nie ma tej siły, którą miała metamorfoza piosenki zespołu Ju-Piter (grał dzisiaj razem z DDT  i Akwarium na 25-lecie istnienia niezależnego centrum kultury Puszkinskaja 10), kiedy ta z intymnej, miłosnej ballady przemieniła się, po dodaniu strofy o Krymie, w deklarację antyputinowską (nie mogę znaleźć w necie piosenki Ju-Pitera, więc posłuchajcie, jak najbardziej w temacie, protest-songu Akwarium: любовь во время войны – https://www.youtube.com/watch?v=y4wyQOlnzRA). Choć – zastanawiam się teraz, gdy u Was jeszcze dzisiaj, a u mnie późne jutro – może ta siła działała tylko na mnie – polską poetessę nie do końca rozumiejącą rosyjski (i pierwszy raz słuchającą obu legendarnych grup), nie do końca zorientowaną w tutejszych sprawach, zawiłościach i nastrojach, nie za bardzo czającą, dlaczego odzew po tym numerze był tak cichy, tak nikły?

Zresztą, pal licho, bo – koniec końców – co pomogą paluszki poetessy pukające w klawisze w polskim konsulacie w Rosji i jak się to stukanie ma do wszystkiego najgorszego, co jutro (dzisiaj) rano jej znużone oczęta ujrzą w tutejszej (i tej Waszej, tej naszej) telewizji? Może tyle co kolekta wkołysana w klauzulę krymskiego wiersza:

kobieto roznosząca żar
dziewczyno nalewająca niebo
sypnijcie światłem do snu
a ty ich hospody pomyłuj od wszego najlepszego


(Dobranoc, Eupatorio, Kijowie, dobranoc, Warszawo, pomyłuj, Moskwo, Petersburgu, lepszego jutrzejszego dzień dobry, dobranoc)

sobota, 22 lutego 2014

kremowe randewu


a zatem sobotnim wieczorem wybierasz się z mężem na randkę

coś w podobie randki właściwie, bo tachasz ze sobą na romantyczne spotkanie, prócz własnej osoby, jeszcze dziecko lat prawie dwa, ale przy wielodzietności ferie starszaków to dla ciebie jakby okazja last minute ibiza all inclusive, mąż stolik zarezerwował w saskiej gębie, więc wynalazłszy dziecięciu zadanie bojowe: „masz tu plecaczek z żółwikiem, spakuj się na naszą wyprawę, randkę tatusia i mamusi”, udajesz się do toalety, zamykając za sobą drzwi z ulgą a bez lęku (bo przecież ma zadanie, nie trzeba zostawiać uchylonych?), myjesz się, pacykujesz, wsłuchana w błogą acz złowieszczą ciszę (zadanie działa pierwsza klasa!), no to jeszcze przy myciu zębów gazetkę dzisiejszą („wysokie obcasy” z wywiadem z dominiką dzikowską) chętnie przejrzę (bo jak nie teraz, to kiedy?), cisza narasta i nabrzmiewa, więc w schludną czerń odziana wychodzisz z łazienki, kosmyk za uchem wdzięcznie przyklepując, zakręcając przylizując

i oto wrastasz

wrastasz i wrzeszczysz

a wrzask niesie się nad kanapą, nowiutką, w barwie gustownej miedzi, teraz upstrzonej pacynami bieli
pacynami kremu, i kremu. i kremu. i kremu

nowiuśko otwartego sudocremu

(uwaga, lokowanie produktu!)

więc nie panując nad sobą, nad czernią, nad układem kosmyków, dopadasz: dziecka, kanapy, czerń matowieje, kosmyk się chwieje, biel bierze wszystko:

śnieg na oparciu, na podołku, śnieg na ubraniach, misiach, śnieg jak miedź brzęcząca, ty jak cymbał grzmiący

krem na odparzenia na rilkem, krem na odleżyny na eliocie, krem przeciw zapaleniom pieluszkowym na jesieninie, krzyk wybrzmiewa, wybrzmiewa i ginie

dwie całe w spustoszeniu i bieli

dobrze żeśmy mężu zaczęli

nasze kremowe randewu


niedziela, 16 lutego 2014

O ciałach wiersza


Napisałam wiersz, a potem wyśniłam, że recytuję go, obracając się na scenie (tej kwietniowej, portowej) wokół siebie. Obudziłam się, zajrzałam, i rzeczywiście – jestem w tym wierszu „karuzelą z matrioszkami”, mater opera aperta, nie mogę go czytać inaczej niż w powrotnych, zawrotnych obrotach. A potem pomyślałam, że sen – mądrzejszy od myśli, wczuty mocniej od klawiatury – lepiej odczuł ciało wiersza, niż ja je ogarniałam w akcie pisania. I jeszcze przyszło mi do głowy (tej głowy, z której dawno już uleciały wbijane tam w czasie studiów teorie o bezcielesnych strukturach, konstrukcjach, organizacjach znaczeń), że każdy wiersz jest ciałem, ze wszystkimi zmysłami, zranieniami, dotkliwościami, podatnościami, pożądaniami, kalectwami, nawykami.

Pisze na przykład Piotr Matywiecki w Twarzy Tuwima (i podpiera to wspaniałymi przykładami), że wiersze Tuwima są chodzone, że rytmika, układ fraz, rymy, rozmiary wersów itd. mimetycznie oddają ułożenie ciała idącego człowieka. Podobnie mówi o swoich utworach Tomek Różycki, który swoje wiersze „chodzi” – nie zapisuje ich w trakcie wymyślania, ale zapamiętuje w trakcie spacerów, podpierając takt tekstu mnemotechnicznym stukotem własnych butów na chodniku. Być może – skoro tylu dzisiaj, także wśród poetów, maratończyków – znalazłyby się również wiersze „biegane” (zdaje się, że Marcin Orliński „wybieguje” ostatnio taki cykl poetycki) albo nawet (tu linkuję do Przemka Owczarka, autora rowerowych miniatur prozatorskich pt. Cyklist) „jeżdżone na rowerze”.

A skoro o wierszach „jeżdżonych” mowa, to znajduję ich wiele w tomiku Nadjeżdża Szymona Słomczyńskiego, tyle tylko, że ciało poetyckie siedzi tam nie na siodełku rowerowym, lecz na wygodnym fotelu samochodowym, wchodząc w swoim szybkim wozie na „wysokie obroty” kół i słów.
Jeśli mowa o poetyckich aktywnościach sportowych, to ja w swoich wierszach raczej pływam, niż chodzę, raczej tańczę chocholo, niż pomykam po maratońskich ścieżkach. Frazy najczęściej piszą mi się pod wodą, najlepiej w morzu, ale od biedy choćby w ostro chlorowanych basenach.

Wysiłek fizyczny to jednak dzisiaj w wierszach raczej rzadkość – daleko im do olimpijskiej tężyzny w stylu Wierzyńskiego czy Iwaszkiewicza. Siedzące ciała wierszy coraz częściej zapadają się w sobie przy komputerach, garbią się i wsobnie kulą, a ich frazy są wyrzucane mechanicznie jak kartki z drukarki, wyskakują w okienkach kompów niedbale i mimowolnie, jak hasła z wikipedii lub statusy na fejsiku (by przywołać poezję cybernetyczną czy tomik Mnemotechniki Jarka Lipszyca). Ale jest też sporo wierszy, które maszerują w takt rewolty, wybijając anarchistyczny rytm na polskich brukach (tak kiedyś maszerowali Jasieński czy Broniewski, dziś Góra, Kopyt, Mirahina, Brewiński).

Operuję nazwiskami, ale to działanie złudne i upraszczające. Bo przecież nie jest tak, że konkretna poetka czy poeta ma monopol na jeden tylko rodzaj wierszy. Utwory poetyckie, tak jak nasze ciała, oddają się rozmaitym aktywnościom – kiedy nie chodzą, to na przykład leżą i śnią (ileż takich „śniących” wierszy napisał Białoszewski!), kiedy nie wytupują feministycznych haseł buntu przeciw różnym formom cielesnego zniewolenia (jak ostatnio chociażby „antyprzemocowe” teksty Anety Kamińskiej), to akurat poddają się własnej fizjologicznej „mocy w niemocy” (tu myślę przede wszystkim o wierszach „rodzących”, macierzyńskich, o których nie będę teraz pisać, bo wielu z nich poświęcona jest moja książka).

Są jeszcze wiersze bardziej „uprzedmiotowione” niż cielesne: wiersze-walizki, gdzie sensy poupychano niesamowicie ciasno, do granic wieloznaczności, utwory przypominające pensjonarskie pudełka z sekretami (niby zamknięte, a przecież błagające: „niech mnie ktoś otworzy!”), poematy rozkwitające w bujnym rozgadaniu, a także – przeciwnie – teksty minimalistyczne, skurczone do ubożuchnych kostek, którymi się rzuca losowo, wygrywając sens od przypadku do przypadku.

Istnieją – jak to rozgraniczyła Krystyna Miłobędzka – „wiersze-gęstwiny” („trudne lasy”, w które im głębiej wchodzisz, tym więcej widzisz zacieniających drzew) i „wiersze-przecinki” (w których znaczy nie tyle grubość „słojów zadrzewnych”, ile cienki jak przecinek, ostry jak przecinak, zbawienny jak leśna przecinka prześwit światła między słowami).

Ile wierszy, tyle konkretnych ciał, gestów, ruchów, przypadłości. Moje – kiedyś skulone, wsobne, zgarbione nad biurkiem – teraz coraz częściej wirują, i to wcale nie wokół własnej osi (choć faktycznie, są równane do środka), ale raczej tak, jak przypominam sobie wirowanie mojej niziutkiej, okrąglutkiej, a do tego krótkorękiej babci, która obracała się wokół siebie jak planeta, krążąc w zawrotnym pędzie, żeby każde z wielu wnucząt przygarnąć do siebie, dokarmić, dopieścić, żeby wszystkim wokół wszystkiego nastarczyć.

„Wiersz to jest organ wewnętrzny” – powiedział mi kiedyś we śnie Darek Pado. Wewnętrzny organ, tak, owszem, ale też cały organizm, który walczy o oddech każdym wersem (że staromodnie przypomnę Różewicza), a każdym gestem obrazu i poruszeniem frazy domaga się spojrzenia, nasłuchu, dotyku innego organizmu.

Tutaj kończę i ruszam w słów obroty. A jakim ciałem dla Ciebie, Druga Strono Ekranu, był Twój ostatni napisany/przeczytany wiersz?


czwartek, 6 lutego 2014

Arytmetyka elementarna


W powiedzeniu: „Dzieci są całym moim światem”, oprócz dzikiej afirmacji (bo SĄ, bo DZIECI, bo ŚWIAT, i to w potrojeniu, więc TRZY ŚWIATY), kryje się też ostęp skrajnej rezygnacji. Bo CAŁYM, a CAŁY zawłaszcza MÓJ doszczętnie – i poza dziećmi nie ma w moim świecie ani odrobiny miejsca dla mnie. I nawet ta notka to totalny banał, ponieważ w tym CALENIU nic bardziej własnego nie udało mi się na dziś OCALIĆ. Ot co.  


piątek, 31 stycznia 2014

Co pani zalega?

– Co pani zalega? – pyta Jaś ze stetoskopem.

– Boli mnie oko i głowa. – mówię ja.

– Jest pani chora na zalegę – diagnozuje doktor.

[Zalega - to od dziś moje drugie imię]

środa, 29 stycznia 2014

namberdżaki

jest taka bajka, w której nie pomagają klocki pomocki – są przecież takie jak my, na naszą miarę dane i obliczone, na nic tu więc moc łamiłebka

jest bajka, gdzie hultaj chochla zamienia ruch z bezruchem, dowolnie spowalnia lub przyspiesza czas, potrafi zwichnąć najtwardszą regułę

jest bajka, w której niekształtek zaburza przestrzeń, formę i symetrię, a pan problematyk opluwa śluzem, paraliżuje i wpędza w tarapaty

jest bajka, gdzie rządzi rym pana zagadki i pojawiają się problemy z najprostszym oszacowaniem
w tej bajce siedzę zamknięta w bańce pytańce, bezmyślnie powtarzam wciąż to samo, myląc rękę z nogą, a brzuch z głową

i wiem jedno: że jeśli nie odpowiem zagadce na cwane pytanie
– to utknę tu cała raz na zawsze

wtorek, 7 stycznia 2014

Tymek – gęstszy, jeszcze wydajniejszy


Zmywanie naczyń natycha do rozmyślań – doceniam to tym bardziej, od kiedy mam zmywarkę. Myję więc michę, w której miesiłam ciasto na kajzerki (a tak! – sklepy w okolicy zamknięte z okazji Trzech Króli tudzież remanentów, a pieczywa kupnego brak), i kątem oka wgapiam się w płyn do naczyń. Nie Ludwik, ale też po imieniu, po męsku – Tymek. „Tymek – gęstszy, jeszcze wydajniejszy!” – zapewnia hasło z nalepki.

Myślałam o wydajnej gęstości – nie płynu do naczyń, chociaż też Tymka – kilka dni temu, kiedy Dorota Gacek z radiowej Dwójki wypytywała mnie o czwarty tom dzieł zebranych Karpowicza (audycja dzisiaj o 15, a potem na stronach Programu II). I myślałam jeszcze o słowach Joasi Roszak, która w rozmowie z Janem Stolarczykiem (http://portliteracki.pl/przystan/teksty/kierunek-okreslony-cel-niepewny/) zadała – nękające i mnie – pytanie o to, czy poezję autora Odwróconego światła da się „po prostu – pokochać”. A może – drążyła Roszak – jest raczej tak, „że my (tych kilkanaście osób, które Karpowicza czytają lub czytały) się potwornie pomyliliśmy, że ta poezja ani nie uczy, ani nie bawi, ani nie zbawia…”; że stanowi, owszem, „zadanie wydawnicze, akademickie”, ale nie da się oswoić do zwykłej czytelniczej miłości?
W słowach Joasi, znakomitej badaczki poezji Karpowicza, pobrzmiewa dobrze mi znane (z doświadczenia innej Joanny, też karpowiczolożki) rozczarowanie, a nawet coś, co przypomina utratę wiary czy zawód miłosny. Bo i rzeczywiście tak jest – poeci totalni, tacy jak Karpowicz (czy, dorzucę, np. Chlebnikow), pochłaniają swoich wyznawców całkowicie, na długie lata. Potrafią doszczętnie zawłaszczyć ich wyobraźnię, a nawet odebrać im własny głos (boję się dodać, że rozum). Oddanie się takim poetom to jak wstąpienie w dozgonny związek tudzież złożenie wieczystych ślubów w poetyckim zakonie klauzurowym.

Jednak początkowa żarliwość, z jaką ukochało się poetę, po latach badań, kwerend, kleconych żmudnie artykułów czy książek – stopniowo przygasa, zamienia się w ślad po ognisku. I dochodzi do porzucenia. Nie wiadomo tylko, czy to my porzucamy poetę, bo chociaż interpretacje nigdy się nie wyczerpują (zgodnie z hasłem: „gęstszy, jeszcze wydajniejszy”), my jesteśmy nimi skrajnie wyczerpani i dla własnego dobra nie możemy w to brnąć dalej. Czy może to jednak poeta porzuca nas, jak wyobraźniowy wampir, który wyssał z nas wszystko i rusza szukać innej ofiary do pochłonięcia?

Ale czy z zakonu poetów totalnych da się tak po prostu odejść? – pytam, wczytując się, „z pewną taką żarliwością”, w liczący ponad 600 stron tom wierszy nieznanych Karpowicza. Nie wracałam do „trudnego lasu” tej poezji od paru lat. Szukałam innych jasności i innych ciemni niż Karpowiczowskie „odwrócone światło”. Zakochiwałam się w innych poetach i poetkach, z jednymi się marnotrawiłam, z innymi ubogacałam, ale nigdy na całość, do szczątków i zgliszczy… Uciekłam z klauzury? A może jednak – wałęsając się, błądząc, odnajdując, omijając stojące na półkach „te tomy” („TeKa tomy”) – ciągle w niej tkwiłam? I może po latach zwątpień, rozczarowań, a przede wszystkim lęku przed powrotem – uda mi się znowu tę poezję „po prostu – pokochać”?