powlekać rosnące

powlekać rosnące

O mnie

Moje zdjęcie
Urodziłam się w Pile w 1979 roku, a kilkanaście lat temu osiadłam na warszawskim Grochowie. Jestem poetką, krytyczką, redaktorką; miałam zostać naukowczynią, ale już mi się nie chce. Wydałam na świat trzy książki poetyckie ("Somnambóle fantomowe", "Zagniazdowniki", "Wylinki") i troje dzieci, które coraz bezczelniej sadowią się w pisaniu. Opublikowałam też książkę eseistyczną "Stratygrafie" (Wrocław 2010) i sylwę z apokryfami prenatalnymi - "Powlekać rosnące" (Wrocław 2013).

piątek, 20 września 2013

Pomioty, połogi, placenty (fragment książki, która już niedługo)


[...]

Co kraj, to obyczaj, co kultura, to wyłączenie – myślę sobie, chyba nazbyt pochopnie wrzucając okołoporodowe rytuały do antropologicznego lamusa. Matki Polki nie muszą przecież siedzieć przez miesiąc (lub, dajmy na to, sześć lat) w odosobnionej lepiance. Przeciwnie, zwykle w trzeciej dobie po porodzie są wypuszczane ze szpitala, a spacerują z dzieckiem już po kilku dniach (sama zabrałam najmłodszą córkę na przedszkolny festyn w czwartej dobie, żeby zadośćuczynić starszej nieobecność – z powodu porodu – na jej występie z okazji Dnia Matki). Z kolei o zakazie odwiedzin młode mamy niekiedy wręcz marzą, bo goście chcący obejrzeć pociechę walą tłumem na długo przed oficjalnym pępkowym. 
 
Dzisiaj, w tej części świata, nie muszę chodzić przez tydzień w ubraniu, w którym rodziłam (jak niektóre Słowianki opisane w Obrzędach przejścia). Mogę też – thanks God! – wziąć prysznic (chociaż nie kąpiel), kiedy tylko nabiorę sił, by dowlec się do łazienki szpitalnej, czego według zaleceń tradycyjnej medycyny nie wolno aż przez miesiąc uczynić Chinkom. Omijają mnie z kolei oczyszczenia bardziej publiczne – rytualne kąpiele wraz z całą rodziną (jak u Indian Hopi), „obmywanie” mieszkania wodą zmieszaną z nawozem (zwyczaj jednego z górskich plemion w Indiach) lub choćby opluwanie mnie i dziecka przez gości zaproszonych na ucztę (bułgarski obrzęd włączania przytoczony przez van Gennepa). Nie muszę również przynosić do Namiotu Spotkania „jednorocznego baranka na ofiarę całopalną i młodego gołębia lub synogarlicy na ofiarę przebłagalną”, by dokonało się „oczyszczenie krwi” (Kpł, 12, 6–8). Unikam nawet chrześcijańskiego „wywodu”, czyli ceremonii ponownego włączenia do wspólnoty kościelnej, bardzo popularnej w średniowieczu, później zaś zmienionej w zwyczajne błogosławieństwo.

Trzeba jednak przyznać, że tak całkiem różowo to nie jest – bo różowe dla dziewczynki, niebieskie dla chłopca, a dla wszystkich czerwona wstążeczka przy wózku na zamawianie złego oka (i żeby nam noworodka nie podmieniły boginki). Funkcjonuje, jak dawniej, tabu pokarmowe, choć współcześnie jest ono podyktowane względami medycznymi (profilaktyka kolek i alergii), a nie magicznymi. Na dzisiejsze położnice czekają też swoiste obrzędy przejścia: rytualne obmywanie w potoku (a czasem plwocinach) zakazów i nakazów, świątobliwe „wywody” matek, babć, teściowych czy ciotek, a także katartyczne kubły od dobrotliwie zjadliwych trollek internetowych.

Do tego dochodzą trącące magią rady zebrane z forów i notatek szkoły rodzenia. Na obrzmiałe piersi najlepiej położyć liść mrożonej kapusty (to nic, że cuchnie na pół porodówki), choć lepiej zapić bawarką lub porterem dobrym na laktację (dobrze że nie odwarem z mchu spod rozstajnych krzyży, jak dawniej). Ale już kiszonej lepiej w połogu nie tykać, bo skiśnie jak nic (a jeszcze będzie wzdymać), kiedy jej dotknie krwawiąca odchodami położnica. Do tego tabu szpilek, których nie można wpinać w bluzkę, żeby nie stracić pokarmu, tudzież igieł, bo szycie powoduje kolki. I jeszcze zakaz denerwowania się, bo nerwowe karmiące produkują „wściekłe mleko”.

Istnieją też liczne obrzędy związane z łożyskiem. Kiedyś zakopywano je (wraz z zakrwawionymi koszulami, matami i pościelą) w ustronnym miejscu, na specjalnym wzgórzu lub pod progiem domu. W Indonezji łożysko jest traktowane jako bliźniacze rodzeństwo noworodka, które przez całe życie będzie się nim opiekować (dlatego ojciec jest zobowiązany do oczyszczenia go, owinięcia w materiał i pochowania w dniu narodzin dziecka; informacje te podaję za książką Mama dookoła świata Ofelii Grzelińskiej, W.A.B., Warszawa 2012). 

Dzisiaj placenta służy głównie do oceny prawidłowego przebiegu porodu (czy cała? czy nie stara? nie zwapniała?). A jednak plotkarskie magazyny rozpisują się o coraz modniejszym zwyczaju zjadania własnego albo cudzego łożyska (w formie sproszkowanej lub w postaci kapsułek). W Polsce łożyskowe tabu pokarmowe przełamał dr Łukasz Łuczaj – specjalista od „dzikiego żywienia” – który rozpływał się w mediach nad walorami smakowymi (szkoda zmarnować taki jędrny połeć popłodu) i zdrowotnymi (nasycone hormonami mięsko może na przykład zapobiegać depresji) łożyska własnej żony. W jednym z wywiadów opowiadał:

Starczyło na trzy dni – w pierwszy dzień zjadłem je bez dodatków, w drugi zrobiłem tatara, a w trzeci curry tikka masala. Kiedy urodziła mi się druga córka, zrobiłem to samo. […] Tym razem udało mi się nawet namówić żonę, która jest wegetarianką. […] Ugotowałem je na parze z imbirem i chili, a to, co zostało, ususzyliśmy, zmieliliśmy na proszek i od czasu do czasu żona używa tego jako lekarstwa.

Ćwiczę się w tolerancji abiektalnej, a jednak pomiot w postaci popłodu w sosie masala (albo łożyskowy gulasz, albo pizza – przepisy w internecie) przekracza moje zdolności akceptacji. Nie przekonuje mnie argument zwolenników placentofagii, że przecież wszystkie ssaki zjadają swoje łożyska, więc dlaczego człowiek miałby tego nie robić. Po pierwsze – właśnie dlatego, że człowiek (och, jakąż jestem gatunkową szowinistką!), a po drugie – zwierzęta robią to głównie dlatego, by zapach krwi nie przywabił drapieżników, a nie dla mody czy wątpliwych walorów zdrowotno-smakowych. Naukowcy przypuszczają, że zjadanie placenty działa na samicę znieczulająco, umacnia jej więź z potomstwem, zapobiega depresji poporodowej, a do tego przyspiesza obkurczanie się macicy i wystąpienie laktacji – i być może tak jest, ale czy tych samych skutków nie da się osiągnąć w mniej „kanibalistyczny” sposób?

Również argumenty ekonomiczne wydają mi się wątpliwe. Owszem, podobno w dawnej Galicji łożysko dawano do zjedzenia starszym dzieciom (by zaspokoić głód, ale też zmniejszyć zazdrość o noworodka), ale były to czasy, kiedy liczył się każdy kawałek mięsa (a co dopiero tak naładowany wartościami odżywczymi). Dzisiaj jednak o placentofagii słyszy się głównie w kręgach celebryckich, a te chyba trudno posądzać o niedobory żywnościowe?

[...]




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz