Wczoraj młodziaki pobiły rekord i obudziły nas tuż po
piątej. Z rześkim postanowieniem: „żadnego więcej spania!” kotłowały się z nami
wytrwale w małżeńskim wyrku. Skakały po nas, nadwyrężały wytrzymałość
wersalkowych sprężyn, zadawały nagłe ciosy metalowymi autkami prosto w twarz,
wprawiały w wahadłowy ruch ścienny kalendarz, a wreszcie postanowiły się po nas
poprzechadzać. I wtedy właśnie Janek, logicznie zganiony przez rodziciela: „Możesz
chodzić po tacie, ale nie po mamie!”, jeszcze logiczniej oświadczył: „To nie
jest moja mama, to jest Hello Kittka”.
Hello Kittka?! – zamajaczyłam w półśnie. Skąd mu się to? Występuje
wprawdzie ta kicia facjata na kilku bluzkach dziedziczonych przez nasze córki
po starszych kuzynkach, była i na bidonie Manii, który całkiem sczerniał po
kilku sesjach w zmywarce, raz czy dwa wtajemniczało mnie toto – totalnie
topornie – w tajniki pinkowego savoir-vivre’u (ale szybko wyłączyliśmy baję na
jutubie), więc skąd – i czemu z tym na mnie, do mnie, o mnie?
Aż z ciekawości wyguglałam kiczowego kociaka, a tam, o
nieba!: hello, hell, zagłada niewinnych pacholąt, osikowe kołki i pakty z
demonem. Nawet na wikipedii stoi, a jedna podlinkowana strona z drugą
potwierdza, że koci pyszczek, który w reprodukowalności facjaty na kubkach i koszulkach
bije chyba samego Che Guevarę, został stworzony 1 listopada 1974 roku (data
dzienna konieczna – uzasadnia nośność diabelskiego memu, który po
halloweenowemu przedrzeźnia chrześcijańskich Wszystkich Świętych) w wyniku ewidentnego
paktu z demonem. Otóż projektant Hello Kitty miał ponoć dziecko (źródła mylą
się w zeznaniach: syna czy córkę) śmiertelnie chore na nowotwór jamy ustnej. W
zamian za ocalenie jego życia obiecał szatanowi stworzyć wizerunek, który będzie
czczony na całym świecie. Znakiem tego paktu jest fakt, że zwierzątko nie ma
ust – to nawiązanie do choroby córki i symbol bezbronności dziecka, które łatwo
można zmusić do milczenia, wykorzystać i spętać opętaniem. Koteczek
reprodukowany na milionach gadżetów jest zatem – powiadają internetowi
specjaliści – czystym złem przyobleczonym w słodką niewinność, jest skrytym pod
słitaśną mordką piekłem domagającym się wyegzorcyzmowania.
Według tej spójnej aż do śmieszności interpretacji satanistycznymi
pakułami zostały wypchane niemal wszystkie zabawki z dziecięcych pokojów. Oprócz
Hello Kitty w katalogu opętanych zabawek znalazły się m.in. pokemony, Kung Fu
Panda, Barbie, a nawet kucyki Pony, no i oczywiście wampiryczne lolitki Monster
High (z niepokojącą wymową tych ostatnich akurat nietrudno się zgodzić). Napiętnowanie
dziecięcego rekwizytorium łączy się z nadwiślańskim lękiem przed obcymi
kulturami (nikt przecież nie chciałby ezorcyzmować Reksia czy Kubusia Puchatka)
– a tradycja japońska, z której wywodzi się większość animowanych bohaterów
(również sympatyczny kotek z dna hellu), wydaje się w chrześcijańskim kręgu
szczególnie niezrozumiała, a przez to – zagrażająca.
Co ciekawe, wizja głoszona przez rodzimych egzorcystów okazuje
się niespodziewanie bliska japońskiemu obrzędowi palenia starych zabawek
podczas festiwalu Ningyo Kanshasai. Zabawkowe całopalenie
(widoczne na fotografii zrobionej w Tokio przez mojego brata) ma
zapobiec nawiedzaniu nieużywanych lalek i pluszaków przez duchy. Notabene coś
jest na rzeczy z tymi nawiedzonymi zabawkami, skoro niezawodnym sposobem
podkręcania grozy w horrorach okazuje się umieszczenie tam np. starej lalki z
martwymi porcelanowymi oczami.
Aż mi ciary po plerach przehulały po tych rewelacjach,
zwłaszcza że poranna diagnoza mojej metamorfozy w Hello Kitty padła, było nie
było, 30 kwietnia, a więc w dzień będący supportem do piekielnej Nocy
Walpurgii, czasu władania bogini Hel (zbieżność imion nieprzypadkowa!), a do
tego jeszcze po wieczorze, który spędziłam na codwutygodniowym feministycznym sabacie
czarownic w staromiejskim Wspólnym Pokoju (i żeby tam było jak zwykle dość
spokojnie, ale nie – tym razem królowały radykalne postulaty, prawo do decyzji
i zrehabilitowany komunizm).
Uspokoiło mnie za to (i zastanowiło) wyszperane w necie
zdroworozsądkowe wyjaśnienie braku ust Hello Kitty. Otóż w 1974 roku japońskie
Sanrio zleciło projektantom wykonanie zabawki będącej wcieleniem wcale nie
szatana, lecz najważniejszej idei polityki korporacyjnej firmy – niezwykle
otwartej komunikacji międzyludzkiej. Hello Kitty nie ma ust, ponieważ zamiast
prezentować własne egoistyczne grymasy – dostosowuje się do nastroju
właściciela. I faktycznie: kociak na bluzeczce mojej raczkującej roczniaczki
szczerzy się bezustnie jej szerokim, kilkuzębnym uśmiechem; ale już na bidonie siedmiolatki,
zanim zmywarka zdarła z niego wszelki róż, szamotał się skrajnie humorzasto: od
pinkowej euforii do najgłębszej czerni. Pamiętam też bodajże trzecie urodziny córki
szwagra – kiedy słodki kicz tortu w kształcie Hello Kitty został zmyty potopem
łez jubilatki: czy to zafrasowanej byciem w centrum uwagi, czy przerażonej
koniecznością pokrojenia i zeżarcia ukochanego kotka.
Ale gdzie ja – Hello Mama Kitty – w tym wszystkim? Jak to
jest obudzić się któregoś ranka nie jako zwyczajna wieloródka z Grochowa, nawet
nie jako wstrętny karaczan, lecz słodki kotek bez ust, za to z ogromną kokardą
zasupłaną na główce? Jest tak, że przewraca się o tej 5.30 na drugi bok, stroniąc
od domowników i wgniatając kokardkę głębiej w ciasto skroni, zasznurowuje się uszy
na hałas domagań, skoro usta i tak zaszpuntowane na amen, poddaje się swoje
ciało sińcom wyrabianym w manufakturze dziecięcych łokci, pięści i kciuków, tak
jak miliony koszulek, sukienek, kubeczków, bidonów, spineczek, plecaczków (i
hell wie, co jeszcze) poddają się w tym czasie nadrukom z Hello Kitty. A potem
wstaje się i brnie się przez kręgi piekiełka życia rodzinnego: do łazienki (na
szybko, nierzadko w towarzystwie, bo jak nie, to płaczą pod drzwiami), do
przewijaka (często), do kuchni (jak zdrowo i nie monotonnie?), do sklepu
(ciężko), do suszarni (pranie niedoprane, a w pojemniku na proszek niespłukane
grudki), do piaskownicy (monotonia do entej), do dziecięcego pokoju (infantylne
inferno), do wytartej kanapy (ze świeżą kawą, w której zaraz pływają zamoczone
przez intruzów ciasteczka), do steranego stołu bez obrusa (bo najmłodsza ściąga),
do laptopa (bo praca, blog, fejsbuk), do siebie, passing by, nareszcie.
Hello Mama Kitty jest wszędzie i zawsze, sprawnie lawiruje,
żeby przypadkiem nie zderzyć się z samą sobą, żeby nie wypaść na wirażu z toru
przyjętych ról. Nie napisała wprawdzie doktoratu z mimologii, za to stała się
mistrzynią muellerowskiej mimikry. Pozbawiona ust zgrabnie dystansuje się od
własnych i cudzych rad, gderań, napomnień czy krzyków. Wiecznie milczy: o
czarnej podszewce pinkowego raju; o maskotkach, w które zaklina wrzask i
bezsilność; o brzydkim marzeniu o hekatombie. Odejmuje sobie od ust kolejne
języki, szukając takiego, który pomieściłby mściwy ogrom mieszczańskiego
krzątactwa.
Póki co daje się wszechobejmować milczeniu. Po pachy utachana,
lecz uchachana do pacholąt. Cukrowa, pluszowa i uróżowiona. Z frustracją dmuchaną
odwrotnie niż dumnie obnoszony pastelowy balon – do siebie, głęboko do środka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz