powlekać rosnące

powlekać rosnące

O mnie

Moje zdjęcie
Urodziłam się w Pile w 1979 roku, a kilkanaście lat temu osiadłam na warszawskim Grochowie. Jestem poetką, krytyczką, redaktorką; miałam zostać naukowczynią, ale już mi się nie chce. Wydałam na świat trzy książki poetyckie ("Somnambóle fantomowe", "Zagniazdowniki", "Wylinki") i troje dzieci, które coraz bezczelniej sadowią się w pisaniu. Opublikowałam też książkę eseistyczną "Stratygrafie" (Wrocław 2010) i sylwę z apokryfami prenatalnymi - "Powlekać rosnące" (Wrocław 2013).

środa, 1 maja 2013

Hello Mama Kitty



Wczoraj młodziaki pobiły rekord i obudziły nas tuż po piątej. Z rześkim postanowieniem: „żadnego więcej spania!” kotłowały się z nami wytrwale w małżeńskim wyrku. Skakały po nas, nadwyrężały wytrzymałość wersalkowych sprężyn, zadawały nagłe ciosy metalowymi autkami prosto w twarz, wprawiały w wahadłowy ruch ścienny kalendarz, a wreszcie postanowiły się po nas poprzechadzać. I wtedy właśnie Janek, logicznie zganiony przez rodziciela: „Możesz chodzić po tacie, ale nie po mamie!”, jeszcze logiczniej oświadczył: „To nie jest moja mama, to jest Hello Kittka”.

Hello Kittka?! – zamajaczyłam w półśnie. Skąd mu się to? Występuje wprawdzie ta kicia facjata na kilku bluzkach dziedziczonych przez nasze córki po starszych kuzynkach, była i na bidonie Manii, który całkiem sczerniał po kilku sesjach w zmywarce, raz czy dwa wtajemniczało mnie toto – totalnie topornie – w tajniki pinkowego savoir-vivre’u (ale szybko wyłączyliśmy baję na jutubie), więc skąd – i czemu z tym na mnie, do mnie, o mnie?

Aż z ciekawości wyguglałam kiczowego kociaka, a tam, o nieba!: hello, hell, zagłada niewinnych pacholąt, osikowe kołki i pakty z demonem. Nawet na wikipedii stoi, a jedna podlinkowana strona z drugą potwierdza, że koci pyszczek, który w reprodukowalności facjaty na kubkach i koszulkach bije chyba samego Che Guevarę, został stworzony 1 listopada 1974 roku (data dzienna konieczna – uzasadnia nośność diabelskiego memu, który po halloweenowemu przedrzeźnia chrześcijańskich Wszystkich Świętych) w wyniku ewidentnego paktu z demonem. Otóż projektant Hello Kitty miał ponoć dziecko (źródła mylą się w zeznaniach: syna czy córkę) śmiertelnie chore na nowotwór jamy ustnej. W zamian za ocalenie jego życia obiecał szatanowi stworzyć wizerunek, który będzie czczony na całym świecie. Znakiem tego paktu jest fakt, że zwierzątko nie ma ust – to nawiązanie do choroby córki i symbol bezbronności dziecka, które łatwo można zmusić do milczenia, wykorzystać i spętać opętaniem. Koteczek reprodukowany na milionach gadżetów jest zatem – powiadają internetowi specjaliści – czystym złem przyobleczonym w słodką niewinność, jest skrytym pod słitaśną mordką piekłem domagającym się wyegzorcyzmowania.

Według tej spójnej aż do śmieszności interpretacji satanistycznymi pakułami zostały wypchane niemal wszystkie zabawki z dziecięcych pokojów. Oprócz Hello Kitty w katalogu opętanych zabawek znalazły się m.in. pokemony, Kung Fu Panda, Barbie, a nawet kucyki Pony, no i oczywiście wampiryczne lolitki Monster High (z niepokojącą wymową tych ostatnich akurat nietrudno się zgodzić). Napiętnowanie dziecięcego rekwizytorium łączy się z nadwiślańskim lękiem przed obcymi kulturami (nikt przecież nie chciałby ezorcyzmować Reksia czy Kubusia Puchatka) – a tradycja japońska, z której wywodzi się większość animowanych bohaterów (również sympatyczny kotek z dna hellu), wydaje się w chrześcijańskim kręgu szczególnie niezrozumiała, a przez to – zagrażająca.

Co ciekawe, wizja głoszona przez rodzimych egzorcystów okazuje się niespodziewanie bliska japońskiemu obrzędowi palenia starych zabawek podczas festiwalu Ningyo Kanshasai. Zabawkowe całopalenie (widoczne na fotografii zrobionej w Tokio przez mojego brata) ma zapobiec nawiedzaniu nieużywanych lalek i pluszaków przez duchy. Notabene coś jest na rzeczy z tymi nawiedzonymi zabawkami, skoro niezawodnym sposobem podkręcania grozy w horrorach okazuje się umieszczenie tam np. starej lalki z martwymi porcelanowymi oczami.




Aż mi ciary po plerach przehulały po tych rewelacjach, zwłaszcza że poranna diagnoza mojej metamorfozy w Hello Kitty padła, było nie było, 30 kwietnia, a więc w dzień będący supportem do piekielnej Nocy Walpurgii, czasu władania bogini Hel (zbieżność imion nieprzypadkowa!), a do tego jeszcze po wieczorze, który spędziłam na codwutygodniowym feministycznym sabacie czarownic w staromiejskim Wspólnym Pokoju (i żeby tam było jak zwykle dość spokojnie, ale nie – tym razem królowały radykalne postulaty, prawo do decyzji i zrehabilitowany komunizm).

Uspokoiło mnie za to (i zastanowiło) wyszperane w necie zdroworozsądkowe wyjaśnienie braku ust Hello Kitty. Otóż w 1974 roku japońskie Sanrio zleciło projektantom wykonanie zabawki będącej wcieleniem wcale nie szatana, lecz najważniejszej idei polityki korporacyjnej firmy – niezwykle otwartej komunikacji międzyludzkiej. Hello Kitty nie ma ust, ponieważ zamiast prezentować własne egoistyczne grymasy – dostosowuje się do nastroju właściciela. I faktycznie: kociak na bluzeczce mojej raczkującej roczniaczki szczerzy się bezustnie jej szerokim, kilkuzębnym uśmiechem; ale już na bidonie siedmiolatki, zanim zmywarka zdarła z niego wszelki róż, szamotał się skrajnie humorzasto: od pinkowej euforii do najgłębszej czerni. Pamiętam też bodajże trzecie urodziny córki szwagra – kiedy słodki kicz tortu w kształcie Hello Kitty został zmyty potopem łez jubilatki: czy to zafrasowanej byciem w centrum uwagi, czy przerażonej koniecznością pokrojenia i zeżarcia ukochanego kotka.

Ale gdzie ja – Hello Mama Kitty – w tym wszystkim? Jak to jest obudzić się któregoś ranka nie jako zwyczajna wieloródka z Grochowa, nawet nie jako wstrętny karaczan, lecz słodki kotek bez ust, za to z ogromną kokardą zasupłaną na główce? Jest tak, że przewraca się o tej 5.30 na drugi bok, stroniąc od domowników i wgniatając kokardkę głębiej w ciasto skroni, zasznurowuje się uszy na hałas domagań, skoro usta i tak zaszpuntowane na amen, poddaje się swoje ciało sińcom wyrabianym w manufakturze dziecięcych łokci, pięści i kciuków, tak jak miliony koszulek, sukienek, kubeczków, bidonów, spineczek, plecaczków (i hell wie, co jeszcze) poddają się w tym czasie nadrukom z Hello Kitty. A potem wstaje się i brnie się przez kręgi piekiełka życia rodzinnego: do łazienki (na szybko, nierzadko w towarzystwie, bo jak nie, to płaczą pod drzwiami), do przewijaka (często), do kuchni (jak zdrowo i nie monotonnie?), do sklepu (ciężko), do suszarni (pranie niedoprane, a w pojemniku na proszek niespłukane grudki), do piaskownicy (monotonia do entej), do dziecięcego pokoju (infantylne inferno), do wytartej kanapy (ze świeżą kawą, w której zaraz pływają zamoczone przez intruzów ciasteczka), do steranego stołu bez obrusa (bo najmłodsza ściąga), do laptopa (bo praca, blog, fejsbuk), do siebie, passing by, nareszcie.

Hello Mama Kitty jest wszędzie i zawsze, sprawnie lawiruje, żeby przypadkiem nie zderzyć się z samą sobą, żeby nie wypaść na wirażu z toru przyjętych ról. Nie napisała wprawdzie doktoratu z mimologii, za to stała się mistrzynią muellerowskiej mimikry. Pozbawiona ust zgrabnie dystansuje się od własnych i cudzych rad, gderań, napomnień czy krzyków. Wiecznie milczy: o czarnej podszewce pinkowego raju; o maskotkach, w które zaklina wrzask i bezsilność; o brzydkim marzeniu o hekatombie. Odejmuje sobie od ust kolejne języki, szukając takiego, który pomieściłby mściwy ogrom mieszczańskiego krzątactwa.

Póki co daje się wszechobejmować milczeniu. Po pachy utachana, lecz uchachana do pacholąt. Cukrowa, pluszowa i uróżowiona. Z frustracją dmuchaną odwrotnie niż dumnie obnoszony pastelowy balon – do siebie, głęboko do środka.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz