powlekać rosnące

powlekać rosnące

O mnie

Moje zdjęcie
Urodziłam się w Pile w 1979 roku, a kilkanaście lat temu osiadłam na warszawskim Grochowie. Jestem poetką, krytyczką, redaktorką; miałam zostać naukowczynią, ale już mi się nie chce. Wydałam na świat trzy książki poetyckie ("Somnambóle fantomowe", "Zagniazdowniki", "Wylinki") i troje dzieci, które coraz bezczelniej sadowią się w pisaniu. Opublikowałam też książkę eseistyczną "Stratygrafie" (Wrocław 2010) i sylwę z apokryfami prenatalnymi - "Powlekać rosnące" (Wrocław 2013).

sobota, 11 maja 2013

Afirmatka


 
Obiecałam, że będzie afirmatywnie, i zamierzam dotrzymać. W ostatniej notce podśmiewałam się z wykreowanego przez profesora Mikołejkę mitu matki-uzurpatorki, która uważa, że za samo bycie rodzicielką wszystko jej się od życia należy. Tak jakby macierzyństwo było karą, katorgą, dopustem i niezawinionym męczeństwem, za które kobieta ma prawo żądać od społeczeństwa treściwego zadośćuczynienia.

To oczywiście tylko mit, który – jak to z mitami bywa – jest wizją uproszczoną, efektem daleko posuniętych uogólnień. Jednak żeby nie bić się w cudze, profesorskie piersi, uderzę się teraz we własne, matki-wiecznie-karmiącej.

Bo z mitami bywa też tak, że sporo w nich – co z tego, że uogólnionej? – prawdy. Sama czuję ostatnio przesyt dominującą (zwłaszcza w necie) narracją „macierzyństwa bez lukru”. Jeszcze niedawno przyklaskiwałam blogowym frustratkom, którym ulało się czarne mleko malkontenctwa, kibicowałam redaktorkom „Bachora” oraz innym przedsięwzięciom druzgoczącym z rozmysłem pluszową i różową wizję rodzicielstwa, pławiłam się wręcz w odmętach nurtu „czarnego macierzyństwa”, ale teraz… Teraz chwilowo przejadła mi się ta beczka dziegciu o dzieciach i chętnie posmakowałabym łyżkę zwykłego miodu (choćby i tego kiczowatego, wykradzionego od Puchatka).

Potrzeba mi prawdziwej, głębokiej afirmacji macierzyństwa. Pragnę jej w wierszach, prozie, blogach i przypiaskownicowych opowieściach innych matek. Ale o wiele bardziej chcę afirmacji we własnym pisaniu, które – przyłapałam je na tym – zbyt często wypływa z gorzkiego źródła macierzyńskiej frustracji.

Bo przecież jeśli nie chwycę radości tu i teraz, w codziennym rozbieganiu (gonieniu jednocześnie w trzy strony: za oddalającą się ku własnemu światu siedmiolatką, za brawurowym prawie-trzylatkiem i za żwawą roczniaczką, która dwa miesiące za wcześnie nauczyła się biegać), to przecież nigdy potem jej – tej radości z bycia mamą – nie dogonię. Jeśli nie zaakceptuję dzieci takich, jakimi są, to kto wie, czy nie wyrosną z nich kiedyś niedokochani profesorowie, uderzający we własną matkę zaklętą w stereotyp „wściekłych wózkowych”. Jeśli w gonieniu za dziećmi i ganieniu ich za wybiegi sama nie stanę się dzieckiem, to wymkną mi się w końcu i zostawią samą w ciemni mitu – tam, skąd już nigdy nie wrócę do siebie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz