Obiecałam, że będzie afirmatywnie, i zamierzam dotrzymać. W
ostatniej notce podśmiewałam się z wykreowanego przez profesora Mikołejkę mitu matki-uzurpatorki,
która uważa, że za samo bycie rodzicielką wszystko jej się od życia należy. Tak
jakby macierzyństwo było karą, katorgą, dopustem i niezawinionym męczeństwem,
za które kobieta ma prawo żądać od społeczeństwa treściwego zadośćuczynienia.
To oczywiście tylko mit, który – jak to z mitami bywa – jest
wizją uproszczoną, efektem daleko posuniętych uogólnień. Jednak żeby nie bić
się w cudze, profesorskie piersi, uderzę się teraz we własne, matki-wiecznie-karmiącej.
Bo z mitami bywa też tak, że sporo w nich – co z tego, że
uogólnionej? – prawdy. Sama czuję ostatnio przesyt dominującą (zwłaszcza w
necie) narracją „macierzyństwa bez lukru”. Jeszcze niedawno przyklaskiwałam blogowym
frustratkom, którym ulało się czarne mleko malkontenctwa, kibicowałam
redaktorkom „Bachora” oraz innym przedsięwzięciom druzgoczącym z rozmysłem
pluszową i różową wizję rodzicielstwa, pławiłam się wręcz w odmętach nurtu
„czarnego macierzyństwa”, ale teraz… Teraz chwilowo przejadła mi się ta beczka
dziegciu o dzieciach i chętnie posmakowałabym łyżkę zwykłego miodu (choćby i
tego kiczowatego, wykradzionego od Puchatka).
Potrzeba mi prawdziwej, głębokiej afirmacji macierzyństwa.
Pragnę jej w wierszach, prozie, blogach i przypiaskownicowych opowieściach
innych matek. Ale o wiele bardziej chcę afirmacji we własnym pisaniu, które –
przyłapałam je na tym – zbyt często wypływa z gorzkiego źródła macierzyńskiej
frustracji.
Bo przecież jeśli nie chwycę radości tu i teraz, w
codziennym rozbieganiu (gonieniu jednocześnie w trzy strony: za oddalającą się
ku własnemu światu siedmiolatką, za brawurowym prawie-trzylatkiem i za żwawą
roczniaczką, która dwa miesiące za wcześnie nauczyła się biegać), to przecież nigdy
potem jej – tej radości z bycia mamą – nie dogonię. Jeśli nie zaakceptuję
dzieci takich, jakimi są, to kto wie, czy nie wyrosną z nich kiedyś niedokochani
profesorowie, uderzający we własną matkę zaklętą w stereotyp „wściekłych
wózkowych”. Jeśli w gonieniu za dziećmi i ganieniu ich za wybiegi sama nie
stanę się dzieckiem, to wymkną mi się w końcu i zostawią samą w ciemni mitu –
tam, skąd już nigdy nie wrócę do siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz