Kiedy cały świat opłakuje seksowne przydatki hollywoodzkiej
anielicy, zgilotynowane z obawy przed rakiem i odrodzone w sztucznej acz
bezpiecznej formie, moje, akurat w dniu matki, żegnają się z mlecznością. I
jakoś im/mi trudniej niż przy poprzednich dwóch okazjach, jakoś mniej
litościwie ze strony buzujących, zbuntowanych hormonów, jakoś gęściej wytrąca
się ta utrata czarnym mlekiem melancholii, bo przecież – kto wie – jest to
pożegnanie zapewne ostatnie, bezpowrotne? I czuję się nijaka wobec rocznego
ssaka, który z rodzicielskich sylabowych dubletów wybiera „tatę”. I muszę
siebie na nowo odnaleźć, żeby jedna ruszyła bez drugiej – i żeby dzięki temu
umiały być razem.
powlekać rosnące
O mnie
- Epifania z Maligno
- Urodziłam się w Pile w 1979 roku, a kilkanaście lat temu osiadłam na warszawskim Grochowie. Jestem poetką, krytyczką, redaktorką; miałam zostać naukowczynią, ale już mi się nie chce. Wydałam na świat trzy książki poetyckie ("Somnambóle fantomowe", "Zagniazdowniki", "Wylinki") i troje dzieci, które coraz bezczelniej sadowią się w pisaniu. Opublikowałam też książkę eseistyczną "Stratygrafie" (Wrocław 2010) i sylwę z apokryfami prenatalnymi - "Powlekać rosnące" (Wrocław 2013).
niedziela, 26 maja 2013
bo strasznie trudno nią być
formatka
pramatka prymatka
heimatka
sublimatka aromatka
amalgamatka
fantazmatka miazmatka
symptomatka
stygmatka charyzmatka
schizmatka
astygmatka
izochromatka pryzmatka
reformatka anatematka
ekstrematka
poematka suprematka
supermatka
enigmatka emblematka
epigramatka
monodramatka gramatka
idiomatka
problematka
paradygmatka sofizmatka
monotematka
kategorematka syntagmatka
dyplomatka optymatka
dylematka
estymatka panimatka
sarmatka
systematka schematka
automatka
normatka aksjomatka
kazamatka
obsesjomatka
traumatka złamatka
szaranagamama
[matnia]
wtorek, 21 maja 2013
o mieście, którego znowu nie odwiedzę
Zbliża się festiwal Miasto Poezji w Lublinie - i kolejny raz z rzędu, mimo zaproszenia, nie uda mi się tam dotrzeć. Lublin to jedno z moich miast somnambulicznych, fantomatycznych - nigdy tam nie byłam, a tylko mi się ono czytało (zwłaszcza: czechowiczyło), śniło, marzyło. Nie będę tam ciałem, więc zwiedzę je choć wierszem:
ballada na stronie (współgłoski czechowiczowskie)
luby mir lalala
diabli nabyli biblijni
ulubili go targu ubili
z bylin zabielankę warzyli
za bilion babilonów
bilon rubla labilnie kulali
z blaskiem na blankach blankietów
uknuli biesko-niebiesko carte blanche
ulalala!
oblicze ubocza lubieżna rubież
zbliż się zliż je albo ubliżaj
bella unia lub bellum omnium
pam param bomb parabellum
ludu ból i lal bal
war bulwarów
szablony somnambulic
i bulle bolszewików
bielizn blizna zbyt bliska ojczyzna
i poety lulilaj pośród stall
dopiero bujnieję jak balon
a już synku mój ulubiony
od blinów od ballad obłoków
zrabowali cię zwerbowali
zbyli w bój bój się bój
aż po ubój
po sublimacji blamaż
po bielony bełt uwielbienia
po blekotu lublinny błękit
po wieczne blablabla
niedziela, 12 maja 2013
Matka z majchrem w szufladkach
Śniło mi się, że zabijam słowami. Nie pamiętam kogo, wiem
tylko, że wypowiadałam mordercze życzenie – i ktoś za mnie wbijał komuś nóż pod
łopatkę. Ja potem trupa zakopywałam i załatwiałam sobie alibi – niewinna, bo
przecież używałam nie noży, lecz słów.
Tymczasem M. śniły się szufladki. Szufladki „od dzieci, o
dzieciach, dla dzieci” – w które jacyś „oni” wpychają moje pisanie. A może sama
się wpycham? Może zamiast tak ciągle czuwać i czulić, łaskotać i kołysać – powinnam
podostrzyć słowo i pchnąć je jak majcher pod łopatkę?
Ale póki co – afirmuję wbrew frustracjom, wbrew szufladkom.
Bo taki mam „kłopot organiczny”. Czytam w starych, chyba jeszcze
„przeddzieciowych” notatkach: „Kto jest kobietą dzietną, tj. kto ma taki KŁOPOT
ORGANICZNY, ten nie może być na innych polach znaczny, ważny, ani tym bardziej
twórczy, genialny” – napisała Maria Komornicka, już jako Piotr Odmieniec Włast.
Stwierdziła/stwierdził – i niech tam. Trochę się jeszcze z
tym „kłopotem” mało twórczo, mocno kwoczo, poobnoszę, pomoszczę. A potem otworzę
zamknięte przed dziećmi szufladki. Znajdę tam brzytwę, scyzoryk i majcher. Napiszę,
gdy naostrzę.
sobota, 11 maja 2013
Afirmatka
Obiecałam, że będzie afirmatywnie, i zamierzam dotrzymać. W
ostatniej notce podśmiewałam się z wykreowanego przez profesora Mikołejkę mitu matki-uzurpatorki,
która uważa, że za samo bycie rodzicielką wszystko jej się od życia należy. Tak
jakby macierzyństwo było karą, katorgą, dopustem i niezawinionym męczeństwem,
za które kobieta ma prawo żądać od społeczeństwa treściwego zadośćuczynienia.
To oczywiście tylko mit, który – jak to z mitami bywa – jest
wizją uproszczoną, efektem daleko posuniętych uogólnień. Jednak żeby nie bić
się w cudze, profesorskie piersi, uderzę się teraz we własne, matki-wiecznie-karmiącej.
Bo z mitami bywa też tak, że sporo w nich – co z tego, że
uogólnionej? – prawdy. Sama czuję ostatnio przesyt dominującą (zwłaszcza w
necie) narracją „macierzyństwa bez lukru”. Jeszcze niedawno przyklaskiwałam blogowym
frustratkom, którym ulało się czarne mleko malkontenctwa, kibicowałam
redaktorkom „Bachora” oraz innym przedsięwzięciom druzgoczącym z rozmysłem
pluszową i różową wizję rodzicielstwa, pławiłam się wręcz w odmętach nurtu
„czarnego macierzyństwa”, ale teraz… Teraz chwilowo przejadła mi się ta beczka
dziegciu o dzieciach i chętnie posmakowałabym łyżkę zwykłego miodu (choćby i
tego kiczowatego, wykradzionego od Puchatka).
Potrzeba mi prawdziwej, głębokiej afirmacji macierzyństwa.
Pragnę jej w wierszach, prozie, blogach i przypiaskownicowych opowieściach
innych matek. Ale o wiele bardziej chcę afirmacji we własnym pisaniu, które –
przyłapałam je na tym – zbyt często wypływa z gorzkiego źródła macierzyńskiej
frustracji.
Bo przecież jeśli nie chwycę radości tu i teraz, w
codziennym rozbieganiu (gonieniu jednocześnie w trzy strony: za oddalającą się
ku własnemu światu siedmiolatką, za brawurowym prawie-trzylatkiem i za żwawą
roczniaczką, która dwa miesiące za wcześnie nauczyła się biegać), to przecież nigdy
potem jej – tej radości z bycia mamą – nie dogonię. Jeśli nie zaakceptuję
dzieci takich, jakimi są, to kto wie, czy nie wyrosną z nich kiedyś niedokochani
profesorowie, uderzający we własną matkę zaklętą w stereotyp „wściekłych
wózkowych”. Jeśli w gonieniu za dziećmi i ganieniu ich za wybiegi sama nie
stanę się dzieckiem, to wymkną mi się w końcu i zostawią samą w ciemni mitu –
tam, skąd już nigdy nie wrócę do siebie.
piątek, 10 maja 2013
Mały wściekły Zbysio w kąciku u(p)roszczeń
Czytam w necie (http://natemat.pl/60657,szantaz-na-dziecko), że profesor Zbigniew Mikołejko – ostatnio mniej religioznawca, a bardziej celebryta nurtu antymacierzyńskiego – znowu raczył dać upust swojej niechęci wobec „wściekłych wózkowych”. Jak słusznie komentują internauci, jest w tym jego ataku na oślep sporo z małego Zbysia, który wymachuje łopatką, wrzeszczy, jak to nas wszystkich nienawidzi, a tak naprawdę w komiksowym dymku nad główką ma napisane koślawą krechą: „niech mnie ktoś przytuuuuuuli!”. Najbardziej rozbawiło mnie roszczenie pana profesora, by matki z dziećmi nie „zagrabiały” placów zabaw – i podskórna propozycja, by najlepiej w ogóle zniknęły z kolejek, chodników i „przestrzeni publicznej na osiedlach”. Jednak to właśnie pełen żądań Zbysiu z uniwersyteckiego ogródka jordanowskiego oskarża o roszczeniowość młode matki (kogo tam on podświadomie oskarża i o co – o tym można przeczytać w autoterapeutycznej książce „Jak błądzić skutecznie” – rozmowie Mikołejki z Dorotą Kowalską).
Mniejsza jednak o społeczną bitwę na racje, większa – o walkę na emocjonalne narracje (zwłaszcza że piskliwy głos profesora wybrzmiewa na tak wysokim stopniu ogólności, że nijak się ma do konkretnej socjologicznej debaty). Rozumiem złość Mikołejki na roszczeniowe, zbyt asertywne matki, które urządziły mu z życia absurd jak z „Dnia świra” – tak samo jak rozumiem własną złość na wszystkowiedzące Panie Dobre Rady, pouczające mnie w kwestii moich dzieci w tramwajach i na ulicach (raz jedna taka w Wielką Sobotę szarpnęła moją pierworodną za ramię tak, że przerzuciła ją o dwa metry, chociaż ani Mania nie była szczególnie niegrzeczna, ani też nie jest szczególnie leciutka, co dowodzi, jakie cuda potrafi zdziałać rozzłoszczona staruszka; innym razem usłyszałam, że moje dzieci, przyglądające się na chodniku tańcowi hiphopowców, za parę lat będą głuche, "a w ogóle co to za diabelska muzyka"). Rozumiem, że profesor wolałby jeździć wyludnionymi środkami komunikacji miejskiej, tak samo jak ja wolałabym nie mieć za współpasażerkę nadętego babsztyla, który oznajmia mi, że „matki z dziećmi powinny chodzić na spacery, a nie jeździć autobusami”, czy (inny autentyczny przypadek) agresywnej wariatki, która bije w brzuch kobietę-Asię w ósmym miesiącu ciąży tylko dlatego, że nie pomogła jej wynieść z tramwaju załadowanego zakupami wózka (obok wgapiało się w okno trzech rosłych facetów). I rozumiem filozofa nawet wtedy, gdy chciałby powyrzucać z placów zabaw rozwrzeszczane bachory i pod wiosennym niebem poczytać na ławce Kanta – sama tacham ze sobą do piaskownicy książki z nadzieją poczytania (dzisiaj na przykład „Zapomniany język” Fromma) i też przeszkadza mi w lekturze wszelka aktywność nie tylko cudzych, lecz i własnych dzieci.
Problem w tym, że roszczeniowość jest po prostu brzydką ludzką wadą (zwłaszcza w opinii osoby, która – jak ja – zamiast czegokolwiek żądać, woli przepraszać za wszystko). Jest małostkową przywarą – i to zarówno wtedy, gdy charakteryzuje buldożerową mamuśkę z kolejki czy szczające na klombik dziecko, jak i wtedy, gdy jest cechą kostycznego staruszka celującego w pasażerów kałachem laseczki albo rozhisteryzowanego filozofa na huśtawce emocji. I co więcej – uroszczeniom bywa bardzo blisko do uproszczeń, a czymże innym jest uproszczona, uogólniona i koniec końców urojona wizja macierzyństwa według Mikołejki?
[No dobra, koniec irytacji, idę się pofrustrować na plac zabaw. Następnym razem postaram się mniej o uroszczeniach i frustrach, a bardziej – o afirmacjach. Pasi?]
a teraz coś z zupełnie innej beczki - bajeczki!
Bajka o bojakach
Są w mamy mówieniu takie słowa-straszaki,
co najlepsze pomysły pakują do paki,
dziób w ciup zatrzaskują i myśli na kłódkę,
ucierają nam nosy, aż robią się krótkie
i zwieszone na kwintę. My też malejemy…
Jak w zbijaka z bojakiem wygrywać – nie wiemy!
Więc po całym mieszkaniu od żarówki po kieszeń
i od wstania po spanie stara śpiewka się niesie
o tak:
Bojak! – nie zrobisz matmy, nie
pójdziesz na rower,
Bojak! – będziesz niegrzeczna,
to tata się dowie,
Bojak! – nie sprzątniesz klocków,
nie dam ci kolacji,
Bojak! – będziesz tak krzyczał,
to koniec atrakcji!
Mama się od bojaków robi jak jak groźna,
srogim rogiem nas gromi, nic mówić nie można
ani nawet zapytać, bo jak tupnie z kopyta,
to się czujesz jak hultaj albo inny łachmyta.
Lepiej zmykaj – obrona na nic ci się nie przyda,
gdy rozpęta się wściekle ta mamina korrida.
Bo po całym osiedlu od zimy po jesień
i od piwnic po strychy znana wieść znów się niesie
o tak:
Bojak! – nie włożysz czapki, wybuchnę
jak bomba,
Bojak! – nie zbierzesz lalek,
będzie hekatomba,
Bojak! – będziesz grymasić,
gorzko pożałujesz,
Bojak! – zaraz nie zaśniesz, to
chyba zwariuję!
I dopiero wieczorem mama szepnie do ucha
(kiedy siebie dogoni i zacznie cię słuchać):
„Proszę o przytulaka, czas brojenia rozbroić,
bojak straszy dlatego, że bardzo się boi.
Więc zakończmy już spory, i humory, i draki,
Niech nas rozejm obejmie, zbojkotujmy bojaki!”
A wy, dzieci, po mieście nową bajkę roznieście,
do psotnego refrenu swoje mamy przymierzcie
o tak:
Bojak! – zbijesz ten wazon, zostaną
mi kwiaty,
Bojak! – podrzesz sukienkę,
naszyję ci łaty,
Bojak! – się spóźnimy, zyskamy
szmat czasu,
Bojak! – ucieknie tramwaj,
pójdziemy do lasu,
Bojak! – wybrudzisz spodnie, wytarzam cię w błocie,
Bojak! – będziesz uciekać, to siądę na płocie,
Bojak! – się obrazisz, ja nie strzelę focha,
Bojak! – powiesz „wynocha” – i tak będę cię kochać!
środa, 1 maja 2013
Hello Mama Kitty
Wczoraj młodziaki pobiły rekord i obudziły nas tuż po
piątej. Z rześkim postanowieniem: „żadnego więcej spania!” kotłowały się z nami
wytrwale w małżeńskim wyrku. Skakały po nas, nadwyrężały wytrzymałość
wersalkowych sprężyn, zadawały nagłe ciosy metalowymi autkami prosto w twarz,
wprawiały w wahadłowy ruch ścienny kalendarz, a wreszcie postanowiły się po nas
poprzechadzać. I wtedy właśnie Janek, logicznie zganiony przez rodziciela: „Możesz
chodzić po tacie, ale nie po mamie!”, jeszcze logiczniej oświadczył: „To nie
jest moja mama, to jest Hello Kittka”.
Hello Kittka?! – zamajaczyłam w półśnie. Skąd mu się to? Występuje
wprawdzie ta kicia facjata na kilku bluzkach dziedziczonych przez nasze córki
po starszych kuzynkach, była i na bidonie Manii, który całkiem sczerniał po
kilku sesjach w zmywarce, raz czy dwa wtajemniczało mnie toto – totalnie
topornie – w tajniki pinkowego savoir-vivre’u (ale szybko wyłączyliśmy baję na
jutubie), więc skąd – i czemu z tym na mnie, do mnie, o mnie?
Aż z ciekawości wyguglałam kiczowego kociaka, a tam, o
nieba!: hello, hell, zagłada niewinnych pacholąt, osikowe kołki i pakty z
demonem. Nawet na wikipedii stoi, a jedna podlinkowana strona z drugą
potwierdza, że koci pyszczek, który w reprodukowalności facjaty na kubkach i koszulkach
bije chyba samego Che Guevarę, został stworzony 1 listopada 1974 roku (data
dzienna konieczna – uzasadnia nośność diabelskiego memu, który po
halloweenowemu przedrzeźnia chrześcijańskich Wszystkich Świętych) w wyniku ewidentnego
paktu z demonem. Otóż projektant Hello Kitty miał ponoć dziecko (źródła mylą
się w zeznaniach: syna czy córkę) śmiertelnie chore na nowotwór jamy ustnej. W
zamian za ocalenie jego życia obiecał szatanowi stworzyć wizerunek, który będzie
czczony na całym świecie. Znakiem tego paktu jest fakt, że zwierzątko nie ma
ust – to nawiązanie do choroby córki i symbol bezbronności dziecka, które łatwo
można zmusić do milczenia, wykorzystać i spętać opętaniem. Koteczek
reprodukowany na milionach gadżetów jest zatem – powiadają internetowi
specjaliści – czystym złem przyobleczonym w słodką niewinność, jest skrytym pod
słitaśną mordką piekłem domagającym się wyegzorcyzmowania.
Według tej spójnej aż do śmieszności interpretacji satanistycznymi
pakułami zostały wypchane niemal wszystkie zabawki z dziecięcych pokojów. Oprócz
Hello Kitty w katalogu opętanych zabawek znalazły się m.in. pokemony, Kung Fu
Panda, Barbie, a nawet kucyki Pony, no i oczywiście wampiryczne lolitki Monster
High (z niepokojącą wymową tych ostatnich akurat nietrudno się zgodzić). Napiętnowanie
dziecięcego rekwizytorium łączy się z nadwiślańskim lękiem przed obcymi
kulturami (nikt przecież nie chciałby ezorcyzmować Reksia czy Kubusia Puchatka)
– a tradycja japońska, z której wywodzi się większość animowanych bohaterów
(również sympatyczny kotek z dna hellu), wydaje się w chrześcijańskim kręgu
szczególnie niezrozumiała, a przez to – zagrażająca.
Co ciekawe, wizja głoszona przez rodzimych egzorcystów okazuje
się niespodziewanie bliska japońskiemu obrzędowi palenia starych zabawek
podczas festiwalu Ningyo Kanshasai. Zabawkowe całopalenie
(widoczne na fotografii zrobionej w Tokio przez mojego brata) ma
zapobiec nawiedzaniu nieużywanych lalek i pluszaków przez duchy. Notabene coś
jest na rzeczy z tymi nawiedzonymi zabawkami, skoro niezawodnym sposobem
podkręcania grozy w horrorach okazuje się umieszczenie tam np. starej lalki z
martwymi porcelanowymi oczami.
Aż mi ciary po plerach przehulały po tych rewelacjach,
zwłaszcza że poranna diagnoza mojej metamorfozy w Hello Kitty padła, było nie
było, 30 kwietnia, a więc w dzień będący supportem do piekielnej Nocy
Walpurgii, czasu władania bogini Hel (zbieżność imion nieprzypadkowa!), a do
tego jeszcze po wieczorze, który spędziłam na codwutygodniowym feministycznym sabacie
czarownic w staromiejskim Wspólnym Pokoju (i żeby tam było jak zwykle dość
spokojnie, ale nie – tym razem królowały radykalne postulaty, prawo do decyzji
i zrehabilitowany komunizm).
Uspokoiło mnie za to (i zastanowiło) wyszperane w necie
zdroworozsądkowe wyjaśnienie braku ust Hello Kitty. Otóż w 1974 roku japońskie
Sanrio zleciło projektantom wykonanie zabawki będącej wcieleniem wcale nie
szatana, lecz najważniejszej idei polityki korporacyjnej firmy – niezwykle
otwartej komunikacji międzyludzkiej. Hello Kitty nie ma ust, ponieważ zamiast
prezentować własne egoistyczne grymasy – dostosowuje się do nastroju
właściciela. I faktycznie: kociak na bluzeczce mojej raczkującej roczniaczki
szczerzy się bezustnie jej szerokim, kilkuzębnym uśmiechem; ale już na bidonie siedmiolatki,
zanim zmywarka zdarła z niego wszelki róż, szamotał się skrajnie humorzasto: od
pinkowej euforii do najgłębszej czerni. Pamiętam też bodajże trzecie urodziny córki
szwagra – kiedy słodki kicz tortu w kształcie Hello Kitty został zmyty potopem
łez jubilatki: czy to zafrasowanej byciem w centrum uwagi, czy przerażonej
koniecznością pokrojenia i zeżarcia ukochanego kotka.
Ale gdzie ja – Hello Mama Kitty – w tym wszystkim? Jak to
jest obudzić się któregoś ranka nie jako zwyczajna wieloródka z Grochowa, nawet
nie jako wstrętny karaczan, lecz słodki kotek bez ust, za to z ogromną kokardą
zasupłaną na główce? Jest tak, że przewraca się o tej 5.30 na drugi bok, stroniąc
od domowników i wgniatając kokardkę głębiej w ciasto skroni, zasznurowuje się uszy
na hałas domagań, skoro usta i tak zaszpuntowane na amen, poddaje się swoje
ciało sińcom wyrabianym w manufakturze dziecięcych łokci, pięści i kciuków, tak
jak miliony koszulek, sukienek, kubeczków, bidonów, spineczek, plecaczków (i
hell wie, co jeszcze) poddają się w tym czasie nadrukom z Hello Kitty. A potem
wstaje się i brnie się przez kręgi piekiełka życia rodzinnego: do łazienki (na
szybko, nierzadko w towarzystwie, bo jak nie, to płaczą pod drzwiami), do
przewijaka (często), do kuchni (jak zdrowo i nie monotonnie?), do sklepu
(ciężko), do suszarni (pranie niedoprane, a w pojemniku na proszek niespłukane
grudki), do piaskownicy (monotonia do entej), do dziecięcego pokoju (infantylne
inferno), do wytartej kanapy (ze świeżą kawą, w której zaraz pływają zamoczone
przez intruzów ciasteczka), do steranego stołu bez obrusa (bo najmłodsza ściąga),
do laptopa (bo praca, blog, fejsbuk), do siebie, passing by, nareszcie.
Hello Mama Kitty jest wszędzie i zawsze, sprawnie lawiruje,
żeby przypadkiem nie zderzyć się z samą sobą, żeby nie wypaść na wirażu z toru
przyjętych ról. Nie napisała wprawdzie doktoratu z mimologii, za to stała się
mistrzynią muellerowskiej mimikry. Pozbawiona ust zgrabnie dystansuje się od
własnych i cudzych rad, gderań, napomnień czy krzyków. Wiecznie milczy: o
czarnej podszewce pinkowego raju; o maskotkach, w które zaklina wrzask i
bezsilność; o brzydkim marzeniu o hekatombie. Odejmuje sobie od ust kolejne
języki, szukając takiego, który pomieściłby mściwy ogrom mieszczańskiego
krzątactwa.
Póki co daje się wszechobejmować milczeniu. Po pachy utachana,
lecz uchachana do pacholąt. Cukrowa, pluszowa i uróżowiona. Z frustracją dmuchaną
odwrotnie niż dumnie obnoszony pastelowy balon – do siebie, głęboko do środka.
Subskrybuj:
Posty (Atom)