Niedługo wylegną hasać i marcować. Już się czają nieśmiało.
Drżą w przedwiosennym chłodzie.
Wszystko aż się rwie do pierwocin. Pulsują podskórne soki.
Ciała wycieńczone jak na haju dobijają się po nowalijki.
Wychodzę z trójką zainaugurować plac zabaw. Sami my. I parka
buziakowców, którzy pierwszy raz tego roku pobijają długie dystanse. Zamknięci
w otwartości – nas, zerkających, także trzymają na dystans.
Te pierwsze pojawy, podrywy, te cieplejsze powiewy – nęcące i zdradzieckie. Smagną, przeziębią, osłabią. I przerażą jak myśl kiełkująca przebiśniegiem w ciele pod jesionką: nie mieć ich tutaj obok, nie musieć się nimi, być tą głupią nastką w różu z futerkiem, przylizać się z języczkiem w powidoku sprzed dekady, zrzucić sweter, kurtkę, cztery warstwy tożsamości, zgubić w parku szalik przyrzeczeń, przestać pchać wózek wyrzeczeń, iść na całość w bujną złudę, biec w tę wiosnę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz