powlekać rosnące

powlekać rosnące

O mnie

Moje zdjęcie
Urodziłam się w Pile w 1979 roku, a kilkanaście lat temu osiadłam na warszawskim Grochowie. Jestem poetką, krytyczką, redaktorką; miałam zostać naukowczynią, ale już mi się nie chce. Wydałam na świat trzy książki poetyckie ("Somnambóle fantomowe", "Zagniazdowniki", "Wylinki") i troje dzieci, które coraz bezczelniej sadowią się w pisaniu. Opublikowałam też książkę eseistyczną "Stratygrafie" (Wrocław 2010) i sylwę z apokryfami prenatalnymi - "Powlekać rosnące" (Wrocław 2013).

środa, 6 lutego 2013

Staroć, ale z nowej, piszącej się


[Jak trwoga, to do bloga? Może tak, ale najpierw musi się uleżeć na języku, więc dzisiaj fragment starocia, pisanego sześć lat temu, przy jednej wtedy - raczkującej tutaj - córce. Dzisiaj zaczęła fest raczkować ta druga, więc radość trochę trwogę rozjaśnia. Fragment ze szkicu Praca marzenia słownego, czyli Epifania i bergamotki, który - jak wszystko pójdzie odpukać - trafi jeszcze w tym roku do nowej książki z "apokryfami prenatalnymi" pt. Powlekać rosnące. Tu sam tekstu początek:]


 Praca marzenia słownego, czyli Epifania i bergamotki [fragm.]



Na marę Romy i jawę Honorat

Na początku jest sen. Kolejny z cyklu nieprzepracowanej żałoby, z czego zdaję sobie sprawę już we wnętrzu tej sennej narracji. Młodo i nagle zmarła ciotka, matka dwójki małych dzieci, zabrana przez chorobę, co się rakiem nie cofa, w ciągu niespełna dwóch tygodni od dnia rozpoznania objawów i wydania wyroku. Śni mi się kolejny – który to już? – raz. Zwykle przychodzi jako mara pochowana za życia, domaga się w tym sennym majaku stwierdzenia, że przecież oddycha, rozmawia, je i pije, rumieni się, uśmiecha, a zatem nie umarła, więc dlaczego ci wszyscy źli ludzie zbierają się tutaj, by ją wiekiem trumny przybić i ziemią zasypać? Czasami bawi się ze mną w groteskę – nie byłam na jej pogrzebie i dlatego wciąż na nowo chce odgrywać tę niebyłą ceremonię. Ze straceńczą ironią daje instruktaż, jak zmarłego w trumnie oraz ziemi umieścić, by zasypanie nie okazało się tylko zasypianiem, bo to przecież największa trauma – zasnąć zbyt mocno i w trumnie się zbudzić. Co którąś noc dręczy mnie wyrzutami sumienia. Mści się obecnością za nieobecność, spóźnionym narzucaniem się – za niewczesność pamięci. Przychodzi uparcie, a ja wciąż – choć śnię o niej – to o niej nie piszę.

Wreszcie tej nocy przydarza się nam obu (bo tak właśnie, jako o naszej wspólnej, sekretnej przygodzie, nauczyłam się o tych nocnych marach myśleć) sen pogodzenia. Ona godzi się na to, że już nigdy tutaj nie wróci, ja – godzę się ze świadomością, że faktu jej odejścia z siebie nie wyrzucę, nie zepchnę w podświadomość, jak się spycha trumnę w cmentarny dół. Tej nocy śni mi się ona i śnią mi się bergamotki.
Śnią mi się, tylko... Jak streścić to, co – słowami Freuda – jest zgęszczeniem, daleko posuniętą kondensacją? Te „splecione ze sobą pojedyncze wyobrażenia”, ten „obraz zamazany, bez konturów” – to wszystko, co ojciec psychoanalizy przyrównał do „kliszy, na której zrobiono kilka zdjęć” (inaczej, po mojemu mówiąc: do anamorfozy). Nie wierząc w możliwość opowiedzenia snów – jednak opowiadam.

۞

Opowiadam o maleńkim mieście, które przycupnęło na skraju świata tak cichutko, że stało się wioską, więc swoją nazwą do dziś smutno przypomina: „jestem Miasteczkiem, pozostanę Krajeńskie”.

Opowiadam o rodzinnej miejscowości, a ona zaprasza mnie do siebie każdym z dziecinnych wspomnień. Nęci wakacjami spędzanymi tylko z babcią. Porannymi wycieczkami rowerem po świeży pszenny chleb o kształcie koła, który potem – krajany „dla ukochanej wnusi”, zanim po niechrupiący środek zdążyli przybiec mniej niż ja hołubieni kuzyni i kuzynki – gubił długie, niemal dookolne „piętki”, smarowane potem masłem, posypywane solą, zjadane na gorąco, popijane gryzącą fusami zbożówką (którą piję teraz, gdy piszę te słowa).

Opowiadam, bo kusi mnie ta rodzinna wioska koło Piły jeszcze i zakazanymi wycieczkami „na beszong”, czyli nasyp kolejowy, o którym babcia zawsze krzyczała ze zgrozą, w takt przemykających pociągów: „gdzie te gzuby znowu poszły, poniosło ich chyba na zgubę!”. A nas nie na zgubę poniosło, tylko na drzemę wśród traw, które nigdzie nie były tak szumiące, pachnące i bzyczące jak na beszongu. Na ploty panieńskie, rumieńcem okraszone, nas poniosło i na plecenie wianków z bujnego kwiecia. I jeszcze na szeptane w ucho marzenia, na zabawy w kocie kolebki, na zrywanie płatków z nadzieją i smutkiem: „kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje”, na grosenki, wróżby, kołysanki.

I opowiadam jeszcze o wszystkich moich wujkach, ciotkach, kuzynach, rozsypanych po Miasteczku jak motki wysypane z koszyka, które czasami pomagałam babci gonić, nawijałam na właściwe kłębuszki, przecinając ruchem nożyc te wątki, co – zbyt zamotane – nie dawały się już rozplątać (w chwili, gdy to piszę, mam na sobie upleciony z ówczesnej zieleni sweter, który wcześniej należał do babci, a do mnie trafił, niemal jak amulet chroniący przed złem, jak zbroja dająca siłę, po jej śmierci, w roku 2004, pamiętnym dlatego, że splątał ze sobą trzy pogrzeby najbliższych i jeden, również najbliższy, ślub).

Przywodzę do opowieści również ulubioną kuzynkę, z którą snułyśmy intrygi nie mniej fantastyczne niż opowieści czytane „przy szpakach” (a ona, ta kuzynka, wdziera się w intrygę całkiem realnie, dokładnie w tej chwili, zaczepką na gadu-gadu; i myli mi tą zaczepką, tym pytaniem niedoświadczonej matki, czynione przed laty dziewczyńskie rachuby, w których obie byłyśmy zakonnicami; i miesza mi je z autentycznym czteroletnim epizodem klasztornego życiorysu, który kuzynka ta przeżyła samotnie i który równie samotnie przerwała nagle, po to, by niedoszłe śluby wieczyste zamienić na równie wieczysty, lecz bardziej doszły ślub z mężczyzną, a gromadkę cudzych dzieci – na narodzone niedawno własne dziecko).

(Więc odpowiadam jej na gadu-gadu krótką radą matki trochę bardziej doświadczonej i do pliku „bergamotki.doc” czym prędzej powracam). Wreszcie same ptaszyska do opowieści przywodzę, zamiast je odganiać od drzew czereśniowych, których wraz z babcią pilnowałyśmy przed zagładą do czasu, kiedy – gdzieś koło południa – czytanie stawało się silniejsze niż uważność, a natura szpaków wygrywała z naszą kulturową słabością do lektury.

Opowiadam, bo pamiętam, jak ze szpakami poradził sobie wreszcie wujek, drugi w Miasteczku konstruktor i wynalazca (drugi po panu Pikuliku – choć może on się wcale nie nazywał Pikulik? – paranormalnym twórcy różnych paramłynów, parawiatraków, parasamochodów i paralotni). Wujek ten (ojciec wspomnianej kuzynki, tymczasowo w komunikatorze niedostępnej) był przez pół życia pełen niemych wyrzutów wobec rodziców, że ci – zamiast artysty (złotnika, rzeźbiarza, a choćby i nawet, mawiał, zegarmistrza) – zrobili z niego mechanika taborów kolejowych. Musiał sobie ów młodociany brak rekompensować na starość, walcząc w czasie przedwczesnej emerytury z coraz słabszym wzrokiem, zwyciężając chorobę rogówki każdym kolejnym cudem swego warsztatu: a to meblami rzeźbionymi w stylu secesji, a to sygnetami, którymi obdzielił pół rodu Baronów, a to wreszcie użytkowymi cackami w rodzaju wiertarki odpędzającej ptaszyska od sadu czy też armaty na dziki, której głos do dzisiaj rozbrzmiewa od granicy miasteczkowych beszongów aż po krajeńskie krańce nadnoteckich mokradeł.

Opowieść się snuje, ale wciąż ma ona raczej smak rozpuszczanej w herbacie mdląco-słodkawej magdalenki niż samej herbaty o cierpkim bergamotkowym aromacie, którą piję w każdym z tych trzech momentów – po przebudzeniu ze snu (o nim jeszcze nic nie powiedziałam), w ostatnim szlifie wiersza (o nim nie opowiem) i teraz (gdy piszę te słowa).

Wypieram ze świadomości opowieść o bergamotkach, zastępując ją historiami korzennymi, tak jak dziecko, którym byłam, wypierało choroby chronicznie związane z rodziną ojca i zastępowało je baśniowym, nieskalanym śmiercią światem rozciągającym się po zdrowej, matczynej stronie Miasteczka, zwanej Hubami.

۞

Sen jednak, o którym chcę wreszcie zacząć opowiadać, pojawił się po tej drugiej – chorej, chronicznej, mrocznej – stronie. Chcę go opowiedzieć, chociaż – powtarzam to wam i sobie – w opowieść o śnie nie wierzę. Kogo bowiem interesuje marzenie senne bardziej niż samego marzyciela? Kogo w ogóle ono interesuje, jeśli pominąć sytuację medyczną wymagającą prócz szczerości pacjenta także uwagi psychoanalityka? I czy rzeczywiście w tym seansie właśnie sens snu jest najistotniejszy, a nie dogmatyczne przekonania lekarza i niewysławialny niepokój klienta? Wreszcie – żeby pytaniom uczynić zadość, niech padnie jeszcze jedno – czy mamy jakąkolwiek szansę oddać autentyczny zrąb snu tak, by nie gruntować go przy tym gładzią poetyckich metafor ani nie uspójniać lepikiem nazbyt zwartej narracji?

Tymczasem pytania zostawmy psychoanalitykom, a metafory remontowe – plądrującym moją kuchnię fachowcom. Klucz do snu o bergamotkach spoczywa raczej w magazynie symboli przyrodniczych niż budowniczych. Nie będzie też odprężającej pogadanki na miękkiej freudowskiej kozetce. Zamiast tego muszę uwagę rozproszyć – na pisanie o śnie i pilnowanie (raczkującej tuż obok, dobiegającej roczku, niechcącej zasnąć) Marii Kozetki.

[...] 

[*]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz