[Jak trwoga, to do bloga? Może tak, ale najpierw musi się uleżeć na języku, więc dzisiaj fragment starocia, pisanego sześć lat temu, przy jednej wtedy - raczkującej tutaj - córce. Dzisiaj zaczęła fest raczkować ta druga, więc radość trochę trwogę rozjaśnia. Fragment ze szkicu Praca marzenia słownego, czyli Epifania i bergamotki, który - jak wszystko pójdzie odpukać - trafi jeszcze w tym roku do nowej książki z "apokryfami prenatalnymi" pt. Powlekać rosnące. Tu sam tekstu początek:]
Praca marzenia słownego, czyli Epifania i bergamotki [fragm.]
Na marę Romy i
jawę Honorat
Na początku jest sen. Kolejny z cyklu nieprzepracowanej
żałoby, z czego zdaję sobie sprawę już we wnętrzu tej sennej narracji. Młodo i
nagle zmarła ciotka, matka dwójki małych dzieci, zabrana przez chorobę, co się
rakiem nie cofa, w ciągu niespełna dwóch tygodni od dnia rozpoznania objawów i
wydania wyroku. Śni mi się kolejny – który to już? – raz. Zwykle przychodzi
jako mara pochowana za życia, domaga się w tym sennym majaku stwierdzenia, że
przecież oddycha, rozmawia, je i pije, rumieni się, uśmiecha, a zatem nie
umarła, więc dlaczego ci wszyscy źli ludzie zbierają się tutaj, by ją wiekiem
trumny przybić i ziemią zasypać? Czasami bawi się ze mną w groteskę – nie byłam
na jej pogrzebie i dlatego wciąż na nowo chce odgrywać tę niebyłą ceremonię. Ze
straceńczą ironią daje instruktaż, jak zmarłego w trumnie oraz ziemi umieścić,
by zasypanie nie okazało się tylko zasypianiem, bo to przecież największa
trauma – zasnąć zbyt mocno i w trumnie się zbudzić. Co którąś noc dręczy mnie
wyrzutami sumienia. Mści się obecnością za nieobecność, spóźnionym narzucaniem
się – za niewczesność pamięci. Przychodzi uparcie, a ja wciąż – choć śnię o
niej – to o niej nie piszę.
Wreszcie tej nocy przydarza się nam obu (bo tak właśnie,
jako o naszej wspólnej, sekretnej przygodzie, nauczyłam się o tych nocnych
marach myśleć) sen pogodzenia. Ona godzi się na to, że już nigdy tutaj nie
wróci, ja – godzę się ze świadomością, że faktu jej odejścia z siebie nie
wyrzucę, nie zepchnę w podświadomość, jak się spycha trumnę w cmentarny dół.
Tej nocy śni mi się ona i śnią mi się bergamotki.
Śnią mi się, tylko... Jak streścić to, co – słowami Freuda –
jest zgęszczeniem, daleko posuniętą kondensacją? Te „splecione ze sobą
pojedyncze wyobrażenia”, ten „obraz zamazany, bez konturów” – to wszystko, co
ojciec psychoanalizy przyrównał do „kliszy, na której zrobiono kilka zdjęć”
(inaczej, po mojemu mówiąc: do anamorfozy). Nie wierząc w możliwość
opowiedzenia snów – jednak opowiadam.
۞
Opowiadam o maleńkim mieście, które przycupnęło na skraju
świata tak cichutko, że stało się wioską, więc swoją nazwą do dziś smutno
przypomina: „jestem Miasteczkiem, pozostanę Krajeńskie”.
Opowiadam o rodzinnej miejscowości, a ona zaprasza mnie do
siebie każdym z dziecinnych wspomnień. Nęci wakacjami spędzanymi tylko z
babcią. Porannymi wycieczkami rowerem po świeży pszenny chleb o kształcie koła,
który potem – krajany „dla ukochanej wnusi”, zanim po niechrupiący środek
zdążyli przybiec mniej niż ja hołubieni kuzyni i kuzynki – gubił długie, niemal
dookolne „piętki”, smarowane potem masłem, posypywane solą, zjadane na gorąco,
popijane gryzącą fusami zbożówką (którą piję teraz, gdy piszę te słowa).
Opowiadam, bo kusi mnie ta rodzinna wioska koło Piły jeszcze
i zakazanymi wycieczkami „na beszong”, czyli nasyp kolejowy, o którym babcia
zawsze krzyczała ze zgrozą, w takt przemykających pociągów: „gdzie te gzuby
znowu poszły, poniosło ich chyba na zgubę!”. A nas nie na zgubę poniosło, tylko
na drzemę wśród traw, które nigdzie nie były tak szumiące, pachnące i bzyczące
jak na beszongu. Na ploty panieńskie, rumieńcem okraszone, nas poniosło i na
plecenie wianków z bujnego kwiecia. I jeszcze na szeptane w ucho marzenia, na
zabawy w kocie kolebki, na zrywanie płatków z nadzieją i smutkiem: „kocha,
lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje”, na grosenki, wróżby, kołysanki.
I opowiadam jeszcze o wszystkich moich wujkach, ciotkach,
kuzynach, rozsypanych po Miasteczku jak motki wysypane z koszyka, które czasami
pomagałam babci gonić, nawijałam na właściwe kłębuszki, przecinając ruchem
nożyc te wątki, co – zbyt zamotane – nie dawały się już rozplątać (w chwili,
gdy to piszę, mam na sobie upleciony z ówczesnej zieleni sweter, który
wcześniej należał do babci, a do mnie trafił, niemal jak amulet chroniący przed
złem, jak zbroja dająca siłę, po jej śmierci, w roku 2004, pamiętnym dlatego,
że splątał ze sobą trzy pogrzeby najbliższych i jeden, również najbliższy,
ślub).
Przywodzę do opowieści również ulubioną kuzynkę, z którą
snułyśmy intrygi nie mniej fantastyczne niż opowieści czytane „przy szpakach”
(a ona, ta kuzynka, wdziera się w intrygę całkiem realnie, dokładnie w tej
chwili, zaczepką na gadu-gadu; i myli mi tą zaczepką, tym pytaniem niedoświadczonej
matki, czynione przed laty dziewczyńskie rachuby, w których obie byłyśmy
zakonnicami; i miesza mi je z autentycznym czteroletnim epizodem klasztornego
życiorysu, który kuzynka ta przeżyła samotnie i który równie samotnie przerwała
nagle, po to, by niedoszłe śluby wieczyste zamienić na równie wieczysty, lecz
bardziej doszły ślub z mężczyzną, a gromadkę cudzych dzieci – na narodzone
niedawno własne dziecko).
(Więc odpowiadam jej na gadu-gadu krótką radą matki trochę
bardziej doświadczonej i do pliku „bergamotki.doc” czym prędzej powracam).
Wreszcie same ptaszyska do opowieści przywodzę, zamiast je odganiać od drzew
czereśniowych, których wraz z babcią pilnowałyśmy przed zagładą do czasu, kiedy
– gdzieś koło południa – czytanie stawało się silniejsze niż uważność, a natura
szpaków wygrywała z naszą kulturową słabością do lektury.
Opowiadam, bo pamiętam, jak ze szpakami poradził sobie
wreszcie wujek, drugi w Miasteczku konstruktor i wynalazca (drugi po panu
Pikuliku – choć może on się wcale nie nazywał Pikulik? – paranormalnym twórcy
różnych paramłynów, parawiatraków, parasamochodów i paralotni). Wujek ten
(ojciec wspomnianej kuzynki, tymczasowo w komunikatorze niedostępnej) był przez
pół życia pełen niemych wyrzutów wobec rodziców, że ci – zamiast artysty (złotnika,
rzeźbiarza, a choćby i nawet, mawiał, zegarmistrza) – zrobili z niego mechanika
taborów kolejowych. Musiał sobie ów młodociany brak rekompensować na starość,
walcząc w czasie przedwczesnej emerytury z coraz słabszym wzrokiem, zwyciężając
chorobę rogówki każdym kolejnym cudem swego warsztatu: a to meblami rzeźbionymi
w stylu secesji, a to sygnetami, którymi obdzielił pół rodu Baronów, a to
wreszcie użytkowymi cackami w rodzaju wiertarki odpędzającej ptaszyska od sadu
czy też armaty na dziki, której głos do dzisiaj rozbrzmiewa od granicy
miasteczkowych beszongów aż po krajeńskie krańce nadnoteckich mokradeł.
Opowieść się snuje, ale wciąż ma ona raczej smak
rozpuszczanej w herbacie mdląco-słodkawej magdalenki niż samej herbaty o
cierpkim bergamotkowym aromacie, którą piję w każdym z tych trzech momentów –
po przebudzeniu ze snu (o nim jeszcze nic nie powiedziałam), w ostatnim szlifie
wiersza (o nim nie opowiem) i teraz (gdy piszę te słowa).
Wypieram ze świadomości opowieść o bergamotkach, zastępując
ją historiami korzennymi, tak jak dziecko, którym byłam, wypierało choroby
chronicznie związane z rodziną ojca i zastępowało je baśniowym, nieskalanym
śmiercią światem rozciągającym się po zdrowej, matczynej stronie Miasteczka,
zwanej Hubami.
۞
Sen jednak, o którym chcę wreszcie zacząć opowiadać, pojawił
się po tej drugiej – chorej, chronicznej, mrocznej – stronie. Chcę go
opowiedzieć, chociaż – powtarzam to wam i sobie – w opowieść o śnie nie wierzę.
Kogo bowiem interesuje marzenie senne bardziej niż samego marzyciela? Kogo w
ogóle ono interesuje, jeśli pominąć sytuację medyczną wymagającą prócz
szczerości pacjenta także uwagi psychoanalityka? I czy rzeczywiście w tym
seansie właśnie sens snu jest najistotniejszy, a nie dogmatyczne przekonania
lekarza i niewysławialny niepokój klienta? Wreszcie – żeby pytaniom uczynić
zadość, niech padnie jeszcze jedno – czy mamy jakąkolwiek szansę oddać
autentyczny zrąb snu tak, by nie gruntować go przy tym gładzią poetyckich
metafor ani nie uspójniać lepikiem nazbyt zwartej narracji?
Tymczasem pytania zostawmy psychoanalitykom, a metafory
remontowe – plądrującym moją kuchnię fachowcom. Klucz do snu o bergamotkach
spoczywa raczej w magazynie symboli przyrodniczych niż budowniczych. Nie będzie
też odprężającej pogadanki na miękkiej freudowskiej kozetce. Zamiast tego muszę
uwagę rozproszyć – na pisanie o śnie i pilnowanie (raczkującej tuż obok,
dobiegającej roczku, niechcącej zasnąć) Marii Kozetki.
[...]
[*]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz