Rano: cyt i uff. Odroczenie: nie dopadły mnie jeszcze złe
geny, na które inni tak. Wyjaśniły się w nabłonku płaskim niejasne. Ale
głębiej, co głębiej siedzi, kto wie?
W południe: nokaut z łokcia. Samej sobie, klamką w splot nerwowy. Łup i ból że przysiadam. Na ziemi, z czernią w oczach, z małą obok. I nagle chwila niebycia, ćwiczona w czekaniu na wynik, ziszcza się w audiowizual. Bo mdleję jak dziewoja z lichego romansu. Kantem łba o futrynę. Mrok i głosy. Jeden przez drugi, by liznąć w słabiznę, zanim mnie łkanie małej do żywizny ocuci. Zanim zdążę zapytać pochylone postaci: głosy, głosy, kto z was we mnie siedzi, kto wie?
Wieczór: snuję opowieść. Mały słucha uważnie, oczu wytrzeszcz, ja o łokciu, a on ze współczuciem, chuchając leczniczo na kciuka: „o ku mamę boli, o ku?”. Ledwo mówi, a już ma tę przypadłość, ten mem dziedziczony po mamie, że w rozpędzie języka myli łokieć z kciukiem tak samo jak ja. Jaki jeszcze daję mu spadek? Co mu siedzi memem w głowie, genem w głębi, pewnikiem w wątpiach, kto wie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz