powlekać rosnące

powlekać rosnące

O mnie

Moje zdjęcie
Urodziłam się w Pile w 1979 roku, a kilkanaście lat temu osiadłam na warszawskim Grochowie. Jestem poetką, krytyczką, redaktorką; miałam zostać naukowczynią, ale już mi się nie chce. Wydałam na świat trzy książki poetyckie ("Somnambóle fantomowe", "Zagniazdowniki", "Wylinki") i troje dzieci, które coraz bezczelniej sadowią się w pisaniu. Opublikowałam też książkę eseistyczną "Stratygrafie" (Wrocław 2010) i sylwę z apokryfami prenatalnymi - "Powlekać rosnące" (Wrocław 2013).

poniedziałek, 11 lutego 2013

O otwarciu

Pozostając w temacie pierwszych spojrzeń, ciesząc się z narodzin, o których się właśnie dowiedziałam (Dominiko, gratulacje!) - fragment "apokryfu prenatalnego" o otwarciu:
 

„Drzwi można w jednej chwili z impetem otworzyć, a potem strzelić nimi i zamknąć z powrotem. Otwarcie egzystencjalne wymaga czasu i powolnego dojrzewania. Jest procesem. Narasta”.

Tak rozpoczyna się drugi rozdział Szczelin istnienia Jolanty Brach-Czainy (eFKa, Kraków 1999), zatytułowany „Otwarcie”. Autorka dokonuje w nim iście akuszerskiego czynu – filozofię egzystencjalnego otwarcia (która zwykle bywa roniona, bo nie może się zagnieździć w tkance abstrakcjonistycznych dywagacji) wyprowadza na powrót (pozwala się jej od-rodzić) z mięsnej, krwawej, abiektalnej fizjologii porodu.

Filozofka uniwersalizuje doświadczenie porodu. Poruszamy tę kwestię (obruszając się na uniwersalizację Brach-Czainy lub nie) we Wspólnym Pokoju – piwnicy Largactil Staromiejskiego Domu Kultury w Warszawie, gdzie raz na dwa tygodnie spotykamy się, by rozmawiać o literaturze pisanej przez kobiety. „Przemoc narodzin” dotyczy każdego człowieka, to jasne, ale w jakim celu – sprzeczamy się – autorka rozszerza na wszystkich nas również doświadczenie wydawania z siebie życia? Po co – jak jakiś egzystencjalistyczny Janosik – odbiera je rodzącym kobietom i, trwoniąc beztrosko, rozdaje wszystkim?

Co ciekawe, Brach-Czaina właściwie nie opisuje porodów ludzkich – jej położnice to suki, lochy, kozy, klacze i krowy. Według filozofki akt porodu – krwawe rozsadzenie monady, całkowite poddanie siebie temu, co nadchodzi, mięsne misterium egzystencji – zrównuje ze sobą zwierzę i człowieka: w tym momencie (a raczej w procesie) tak samo bezradnych, rozwartych na oścież, bestialsko bolesnych.

Rozumiem i akceptuję to zrównanie, a jednak w odśpiewywanej przez Brach-Czainę pieśni na cześć otwarcia brakuje mi twarzy – twarzy rodzących. Nieoczekiwanie udaje się nam je zobaczyć dzięki Dominice Dzikowskiej, która na kolejne spotkanie we Wspólnym Pokoju przynosi zrobione przez siebie fotografie rodzących kobiet. A konkretnie – ich twarzy, które w skoncentrowanym wysiłku otwierającego się ciała wydają się najmniej ważne. Gdyby autorka wcześniej nie opowiedziała nam o istocie swojego projektu, a jedynie pokazała zdjęcia, mielibyśmy problem z rozstrzygnięciem, w jakim momencie zostały uchwycone bohaterki. Widzimy oblicza natchnionych mistyczek, grymasy zastygłe w ekstatycznych uniesieniach (nie wiadomo: bardziej religijnych czy erotycznych?), rysy wyostrzone bólem, a jednocześnie rozmyte rozkoszą, oczy rozszerzone zarazem paniką i pełnym oddaniem, usta zaciśnięte z bojaźnią lub rozwarte krzykiem i drżeniem. Kobiety na fotografiach są zawieszone gdzieś poza światem, poza istnieniem, a przecież – uświadamiamy sobie – cały ich wysiłek, ból i ekstaza koncentrują się w tym momencie jedynie na tym, by z siebie owo istnienie wydać na świat.

Poród – tak jak opisuje go Brach-Czaina i jak widzimy na zdjęciach Dominiki – jest aktem czystej wiary i aprobaty, zawieszeniem wszystkich egzystencjalnych wątpliwości. „Formuła porodu brzmi: niech to, co jest, będzie”. Jednak zanim ta formuła zostanie potwierdzona rytuałem otwarcia, konieczne jest najpierw doświadczenie zamknięcia, odizolowania się, braku akceptacji. Popiskujące suki biegają z miejsca na miejsce, kozy ogarnia lęk, na przemian kładą się i wstają, uderzają nogami o brzuch, kobiety to kulą się w kącie, to zaczynają gwałtownie chodzić po sali, odpychają od siebie osoby towarzyszące, by za chwilę kurczowo się ich uchwycić, skupiają się na rytuałach rodzenia, a zaraz potem histerycznie próbują zaprzeczyć nieuniknionemu.

Ten niepokój roznieca się na długo przed terminem, a potem, przez kilka miesięcy, tylko narasta, puchnie jak ciasto w dzierży, na wyścigi z brzuchem. Otwarcie i zamknięcie bowiem nie dotyczą jedynie porodu. Brach-Czaina pisze: „Stan otwarcia oznacza dopuszczenie wszelkich możliwości (…) jest czystą potencjalnością. Przejawem zgody na różnorodność świata. (…) Ale otwartość zwiastuje jedynie bogactwo zdarzeń, nie zapowiada, jakie będą”. Patrząc na twarze uchwycone na fotografiach Dominiki, nie mogę przestać myśleć o tym, jak wyglądały one kilka miesięcy wcześniej, kiedy każda z rodzących teraz kobiet dowiadywała się, że jest w ciąży. I czuję, że najbardziej heroiczny akt egzystencjalnego otwarcia zaczyna się nie na sali porodowej, lecz dużo wcześniej, właśnie tam – z testem ciążowym w toalecie, na fotelu ginekologicznym, w trakcie przypadkowych badań kontrolnych – i że tam również (niezależnie od tego, czy ciąża jest wyczekiwana, akceptowana, czy przypadkowa, niechciana) zaczyna się gehenna zamknięcia, zatrzaśnięcia się na tę wiadomość, monadycznej niezgody na cudze istnienie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz