„Drzwi można w jednej chwili z
impetem otworzyć, a potem strzelić nimi i zamknąć z powrotem. Otwarcie
egzystencjalne wymaga czasu i powolnego dojrzewania. Jest procesem. Narasta”.
Tak rozpoczyna się drugi
rozdział Szczelin istnienia Jolanty
Brach-Czainy (eFKa, Kraków 1999), zatytułowany „Otwarcie”. Autorka dokonuje w
nim iście akuszerskiego czynu – filozofię egzystencjalnego otwarcia (która
zwykle bywa roniona, bo nie może się zagnieździć w tkance abstrakcjonistycznych
dywagacji) wyprowadza na powrót (pozwala się jej od-rodzić) z mięsnej, krwawej,
abiektalnej fizjologii porodu.
Filozofka uniwersalizuje
doświadczenie porodu. Poruszamy tę kwestię (obruszając się na uniwersalizację Brach-Czainy
lub nie) we Wspólnym Pokoju – piwnicy Largactil Staromiejskiego Domu Kultury w
Warszawie, gdzie raz na dwa tygodnie spotykamy się, by rozmawiać o literaturze
pisanej przez kobiety. „Przemoc narodzin” dotyczy każdego człowieka, to jasne,
ale w jakim celu – sprzeczamy się – autorka rozszerza na wszystkich nas również
doświadczenie wydawania z siebie życia? Po co – jak jakiś egzystencjalistyczny
Janosik – odbiera je rodzącym kobietom i, trwoniąc beztrosko, rozdaje
wszystkim?
Co ciekawe, Brach-Czaina
właściwie nie opisuje porodów ludzkich – jej położnice to suki, lochy, kozy,
klacze i krowy. Według filozofki akt porodu – krwawe rozsadzenie monady,
całkowite poddanie siebie temu, co nadchodzi, mięsne misterium egzystencji –
zrównuje ze sobą zwierzę i człowieka: w tym momencie (a raczej w procesie) tak
samo bezradnych, rozwartych na oścież, bestialsko bolesnych.
Rozumiem i akceptuję to
zrównanie, a jednak w odśpiewywanej przez Brach-Czainę pieśni na cześć otwarcia
brakuje mi twarzy – twarzy rodzących. Nieoczekiwanie udaje się nam je zobaczyć
dzięki Dominice Dzikowskiej, która na kolejne spotkanie we Wspólnym Pokoju
przynosi zrobione przez siebie fotografie rodzących kobiet. A konkretnie – ich
twarzy, które w skoncentrowanym wysiłku otwierającego się ciała wydają się
najmniej ważne. Gdyby autorka wcześniej nie opowiedziała nam o istocie swojego
projektu, a jedynie pokazała zdjęcia, mielibyśmy problem z rozstrzygnięciem, w
jakim momencie zostały uchwycone bohaterki. Widzimy oblicza natchnionych
mistyczek, grymasy zastygłe w ekstatycznych uniesieniach (nie wiadomo: bardziej
religijnych czy erotycznych?), rysy wyostrzone bólem, a jednocześnie rozmyte
rozkoszą, oczy rozszerzone zarazem paniką i pełnym oddaniem, usta zaciśnięte z
bojaźnią lub rozwarte krzykiem i drżeniem. Kobiety na fotografiach są
zawieszone gdzieś poza światem, poza istnieniem, a przecież – uświadamiamy
sobie – cały ich wysiłek, ból i ekstaza koncentrują się w tym momencie jedynie
na tym, by z siebie owo istnienie wydać na świat.
Poród – tak jak opisuje go
Brach-Czaina i jak widzimy na zdjęciach Dominiki – jest aktem czystej wiary i
aprobaty, zawieszeniem wszystkich egzystencjalnych wątpliwości. „Formuła porodu
brzmi: niech to, co jest, będzie”. Jednak zanim ta formuła zostanie potwierdzona
rytuałem otwarcia, konieczne jest najpierw doświadczenie zamknięcia,
odizolowania się, braku akceptacji. Popiskujące suki biegają z miejsca na
miejsce, kozy ogarnia lęk, na przemian kładą się i wstają, uderzają nogami o
brzuch, kobiety to kulą się w kącie, to zaczynają gwałtownie chodzić po sali,
odpychają od siebie osoby towarzyszące, by za chwilę kurczowo się ich uchwycić,
skupiają się na rytuałach rodzenia, a zaraz potem histerycznie próbują
zaprzeczyć nieuniknionemu.
Ten niepokój roznieca się na
długo przed terminem, a potem, przez kilka miesięcy, tylko narasta, puchnie jak
ciasto w dzierży, na wyścigi z brzuchem. Otwarcie i zamknięcie bowiem nie
dotyczą jedynie porodu. Brach-Czaina pisze: „Stan otwarcia oznacza dopuszczenie
wszelkich możliwości (…) jest czystą potencjalnością. Przejawem zgody na
różnorodność świata. (…) Ale otwartość zwiastuje jedynie bogactwo zdarzeń, nie
zapowiada, jakie będą”. Patrząc na twarze uchwycone na fotografiach Dominiki,
nie mogę przestać myśleć o tym, jak wyglądały one kilka miesięcy wcześniej,
kiedy każda z rodzących teraz kobiet dowiadywała się, że jest w ciąży. I czuję,
że najbardziej heroiczny akt egzystencjalnego otwarcia zaczyna się nie na sali
porodowej, lecz dużo wcześniej, właśnie tam – z testem ciążowym w toalecie, na
fotelu ginekologicznym, w trakcie przypadkowych badań kontrolnych – i że tam
również (niezależnie od tego, czy ciąża jest wyczekiwana, akceptowana, czy
przypadkowa, niechciana) zaczyna się gehenna zamknięcia, zatrzaśnięcia się na
tę wiadomość, monadycznej niezgody na cudze istnienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz