„Zapisały mnie do klubu, a potem z niego wyrzuciły”. „Ukradły mi buty i schowały do innego boksu”. „Mówiły do mnie, kiedy chciałam słuchać pani”. „Nie chciały mnie w swojej grupie, bo miałam lepsze pomysły na słowa”.
Pociągnięta za język – żali się. Ma swoje siedem (za dwa
tygodnie) lat i siedemdziesiąt siedem szkolnych kłopotów. I mnie ma (a ja mam
ją) coraz dalej: za siedmioma lasami, górami, morzami.
„Bądź dla mnie niemiła, wtedy ja będę miła dla ciebie” –
prosi, na wrzasku, całkiem absurdalnie. A może nie absurdalnie? Może kiedy
jestem wredna, ma mnie – paradoksalnie – więcej i mocniej? Może wstrętną „drugą
matkę” (kłania się Koralina, kłaniają się baśnie) utracić łatwiej niż tę
pierwszą – wcielenie łask, dóbr i cnót?
„Najbardziej nie lubię przerw i być w centrum uwagi” – płacze pochwalona. W pochwałach czyta fałsz i wymóg. To już woli besztanie, bo po nim można się bezkarnie spisać na straty, położyć na drugim piętrze łóżka, założyć słuchawki.
Ma dopiero siedem lat, a już sobie znikamy. Znikamy sobie –
znowu paradoks – nie w tym, jak jesteśmy różne, ale w tym, jak bardzo podobne.
Ma przecież moje geny. I moje memy ma. Pulchność, nawyki, niechęci i pasje, śmiesznostki
i kłopoty, strategie ucieczki do wnętrza. I ma od niedawna – jak ja przed nią
miałam – bezpieczny mur z liter, za którym może przede mną się schować.
Czy przyniesie dziś ze szkoły anegdotkę czy mnie raczej
traumą uraczy? Może – omamiona Valentine’s
Day memami – zwierzy się (jak kiedyś babci): „Mamo, jak widzę mojego narzeczonego,
to się odzywa mój reumatyzm”. I jak jej reumatyzm na romantyzm przetłumaczę, czy
mi w tłumaczeniu przebaczy, czy ją wreszcie – w zmęczeniu znaczeń i przeoczeń –
zobaczę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz