powlekać rosnące

powlekać rosnące

O mnie

Moje zdjęcie
Urodziłam się w Pile w 1979 roku, a kilkanaście lat temu osiadłam na warszawskim Grochowie. Jestem poetką, krytyczką, redaktorką; miałam zostać naukowczynią, ale już mi się nie chce. Wydałam na świat trzy książki poetyckie ("Somnambóle fantomowe", "Zagniazdowniki", "Wylinki") i troje dzieci, które coraz bezczelniej sadowią się w pisaniu. Opublikowałam też książkę eseistyczną "Stratygrafie" (Wrocław 2010) i sylwę z apokryfami prenatalnymi - "Powlekać rosnące" (Wrocław 2013).

środa, 13 lutego 2013

Być jak Bastian Baltazar Buks lub Joan de Book



W kartograficznych poszukiwaniach przed podróżą do Intima Thule wertuję Historię życia prywatnego – pięciotomowe dzieło zbiorowe, w którym francuscy badacze pokazują przemiany intymności na przestrzeni wieków – od Cesarstwa Rzymskiego do naszych czasów. W trzecim tomie („Od renesansu do oświecenia”) sporo miejsca poświęcono związkom prywatności i czytania. „Umiejętność czytania jest najpierw niezbędnym warunkiem do pojawienia się nowych praktyk składających się na osobistą zażyłość. Jednostkowy stosunek do tekstu czytanego lub pisanego wyzwala od dawnych pośrednictw, strzeże przed grupową kontrolą, pozwala na zagłębianie się w samym sobie” – piszą autorzy.

Nie jestem historyczką (a to jest tylko skromny blog), więc zostawiam na boku czytelniczą filogenezę ludzkości i zagłębiam się w lekturę własnej ontogenezy. Jak stałam się czytelniczką? Pewnie jak każdy. Pierwsze litery, pierwsze czytanki, pierwsza książka wypożyczona z biblioteki. Raczej niewiele różni mnie od tej – coraz bardziej wycofującej się w głąb siebie, zasypiającej teraz w pokoju obok – siedmioletniej dziewczynki, która ambitnie postanowiła, że pierwszą jej samodzielną lekturą będą Opowieści z Narnii. Może byłam trochę mniej ambitna, za to bardziej poukładana i zahukana? Może (jak dzisiaj niestety) bardziej niż czytanie dla przyjemności zajmowało mnie przykładanie się do pracy nad lekcjami (lub pisanie, od kiedy tylko nauczyłam się pisać)?

Wiele bym dała, żeby przypomnieć sobie tę jedną jedyną źródłową lekturę, ale nie umiem. Pamiętam za to inne czytelnicze pierwiosnki.

Moja pierwsza książka ukradziona z biblioteki – jeden z tych przecudownych wydawniczych konceptów, w których czytelnik sam może decydować, do jakiego rozdziału przejdzie dalej i którą z alternatywnych dróg wybierze bohater. Zakazana (a dzielona z ukochanym Bastianem Baltazarem Buksem) przyjemność niesienia w plecaku nadmiarowej – ekscesowej – niezaksięgowanej księgi, powracająca wiele lat potem w „skaczącej” lekturze Cortázara, w „ogrodach o rozwidlających się ścieżkach” Borgesa czy w nielinearnych eksperymentach postmodernistów.

Moja pierwsza wypożyczona książka, przez którą musiałam się tłumaczyć bibliotekarkom – Kwiatki świętego Franciszka, pożarte – o ironio losu! – przez hodowane przeze mnie podówczas winniczki.

Moja pierwsza książkowa zawiść i rywalizacja – zazdrość, że najlepsza przyjaciółka Karolina czyta szybciej i więcej ode mnie, a kiedy przychodzi w odwiedziny, to więcej uwagi poświęca zawartości moich regałów niż zabawie ze mną (o, jak dobrze rozumiem starszą córkę, która ze swoją przyjaciółką Moniką – w czytelniczych wyścigach na Bullerbyn i Narnię – przeżywa teraz to samo). Rywalizacja ta eskalowała w kolejnych latach równie mocno jak przyjaźń – ścigałyśmy się w lekturach, w pisaniu świetnych wypracowań, w zabieganiu o względy pań od polskiego. Do dziś mnie kłuje szyderczy podwójny śmiech przyjaciółki, gdy zaproponowała obranie sobie ksywek – najpierw kpiła dlatego, że nie wiedziałam, skąd jej pomysł na „Scarlett O’Harę”, a później: „bo głupia jesteś, nie znasz angielskiego, nie możesz się nazywać Joan de Book, Book to znaczy Książka!”.

Ach, Karolina, moja pierwsza fascynacja, która nie byłaby fascynacją, gdyby nie książki. To z książek (no bo skąd, tak wtedy myślałam) wiedziała, że nie powinnam bezmyślnie powtarzać za mamą słów „wypieprzyć” i „burdel”, bo to wcale nie znaczy tyle co „powyrzucać” i „bałagan” („błagam cię, Karolina, powiedz mi, powiedz!” – „dzieciuch jesteś, nie powiem, sprawdź sobie w encyklopedii”).

Moja pierwsza książkowa schadzka. Bo owszem, sprawdziłam ten burdel, tyle że cnotliwe tomiszcze podpowiedziało mi jedynie synonim „dom schadzek” („i co – że sobie chodzą do specjalnego domu, i się spotykają, i rozmawiają sobie? o to cały ambaras?”), więc poszłam z pytaniem do taty, a ten, że jestem dzieciuch i nic mi na razie nie powie. Wiele lat później znalazłam w biblioteczce rodziców książkę o tym, jak uświadamiać dzieci, w której rozkwitającym refrenem, na różnych wiekowo etapach trudnych rozmów, powracało (jak gra wstępna doprawdy!) zdanie: „A teraz powiem ci...”, „A teraz powiem ci jeszcze…”, „A teraz powiem ci już wszystko…”. Rodzice nigdy rad z poradnika na mnie i bracie nie użyli (całe szczęście!), za to ja zaczęłam radzić sobie sama. W związku z tym, że Musierowicz w bibliotece zawsze była w deficycie i notorycznie trwały na nią zapisy, postanowiłam, że wyczekując w kolejce, przeczytam sobie bibliotekę… od deski do deski. Postanowiłam zgłębiać księgozbiór alfabetycznie. Dość szybko (choć, przyznam, pobieżnie) poradziłam sobie z A i tak oto dotarłam do B, gdzie czyhał na mnie ze swoimi soft-pornosami dla nastek (tak mi się wówczas wydawało) niejaki Lech Borski. Od B zaniosło mnie zresztą gwałtem do Z, gdzie wyszperałam o wiele bardziej emocjonującą pozycję, a mianowicie Zmory Emila Zegadłowicza. Borski i Zmory leżeli u mnie na półce na przemian. Wróć! Ne na półce przecież, tylko skrzętnie ukryci pod łóżkiem albo za parawanem niewinnych lektur. W końcu dom to dom, a schadzki to schadzki, trzeba je trzymać w sekrecie i strzec przed nakryciem…

Otóż właśnie – moje pierwsze nakrycie. Najpierw ja tatę, potem on mnie. Kiedy zaczęłam samodzielnie czytać, ze zgrozą zauważyłam, że przez lata mojego analfabetyzmu przekłamywał bajkę o pszczółce Mai, ponieważ nigdy nie przeczytał mi, jaki los spotykał jednego z bohaterów (doznał dekapitacji z powodu większego i krwiożerczego owada, czuły ojciec zaś wciskał wrażliwej córeńce narracyjną ckliwość i harmonię). Tata nakrywał mnie potem szach-matem nie raz, wielokrotnie. Wiem, że robił to z miłości, bo chciał mnie chronić przed światem, a jednak kiedy przychodził do mojego pokoju i otwierał odłożoną na chwilę książkę, a potem długo ją wertował, sprawdzając, czy jest dla mnie odpowiednia (dobrze wychowująca młodą pannę, pozbawiona zmąceń, przejrzyście czysta) – odbierałam to jako brutalne wtargnięcie w intymność, władczą uzurpację, zamach na wolność, którą zdobyłam wraz z umiejętnością samodzielnego czytania. Nigdy mi oczywiście żadnej nie zakazał, ale – żeby już tak wymownie i milcząco nie patrzył – nauczyłam się chować jedne pod drugimi: dzieła frywolne pod świętoszkowatymi, okrutne pod sentymentalnymi, nieporządne pod poukładanymi. (Kto wie, czy lata później mój poetycki wybór – poezja lingwistyczna – nie wziął się, po części, z wyuczonego nawyku ukrywania treści intymnych pod powierzchownymi? Ale to już wywód na inną okazję.)

Moje pierwsze… O pierwszych razach z książką mogłabym sama napisać książkę. Znalazłaby się w niej babcia, która – w czasie, gdy byłam na to stanowczo za mała – oplotła mnie jak drutem kolczastym i zaczadziła jak dymem znad Birkenau fascynacją literaturą obozową. Babcia, wielbicielka powieści historycznych Kraszewskiego i romansów Jadwigi Courths-Mahler, żarłoczna, gargantuiczna czytelniczka, tak odmienna od swojej córki, a mojej mamy, która nigdy książek nie lubiła ani nie szanowała, bo przynoszą tylko choroby (astmę od kurzu), głupie myśli i rozleniwienie. O, wyleniłam się wtedy z babcią tak, jak potem już nigdy – w długie wakacyjne dni pilnowałyśmy czereśni przed atakami szpaków, pogryzałyśmy pszenny chleb z masłem i solą i obżerałyśmy się kolejnymi czytadłami (najlepsze książki zawsze będą mi pachnieć pszennie i czereśniowo).

Pierwsze książki, pierwsze smaki, pierwsze skojarzenia… Mogłabym długo i jeszcze intymniej (bo czy i miłość nie zaczęła się od rozmów o książkach, a potem o nich niespożytych maili i listów, smakujących prócz czereśni także ciastkami i lekkim bukietem z winnic Mozeli?). Ale przecież blog to nie książka – nie szeleści, nie ciąży nadgarstkom (ciąży, ciąży, nocnym pisaniem), nie pachnie. Stos książek czeka na czytelniczy zapał obok laptopa, zamykam więc ten przydługi nieco wpis wspaniałym opisem dobroczynnych właściwości lektur, zaczerpniętym, a jakże, z Don Kichota:

„Mam tu dwie albo trzy takie książki pośród mych szpargałów, które zaiste dodały mi życia, i to nie tylko mnie, ale i innym wielu. W czasie żniw zbierają się tu bowiem w święta liczni żeńcy, zawsze znajdzie się ktoś, co czytać umie. Bierze więc wtedy jedną z tych ksiąg w ręce, otaczamy go kołem, często w trzydziestu i więcej, i słuchamy z taką rozkoszą, że nam tysiąc siwych włosów ubywa”.

Dobrych nocnych lektur, siostry i bracia w czytaniu, dobranoc!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz