W kartograficznych poszukiwaniach przed podróżą do Intima
Thule wertuję Historię życia prywatnego
– pięciotomowe dzieło zbiorowe, w którym francuscy badacze pokazują przemiany
intymności na przestrzeni wieków – od Cesarstwa Rzymskiego do naszych czasów. W
trzecim tomie („Od renesansu do oświecenia”) sporo miejsca poświęcono związkom
prywatności i czytania. „Umiejętność czytania jest najpierw niezbędnym
warunkiem do pojawienia się nowych praktyk składających się na osobistą zażyłość.
Jednostkowy stosunek do tekstu czytanego lub pisanego wyzwala od dawnych
pośrednictw, strzeże przed grupową kontrolą, pozwala na zagłębianie się w samym
sobie” – piszą autorzy.
Nie jestem historyczką (a to jest tylko skromny blog), więc
zostawiam na boku czytelniczą filogenezę ludzkości i zagłębiam się w lekturę
własnej ontogenezy. Jak stałam się czytelniczką? Pewnie jak każdy. Pierwsze
litery, pierwsze czytanki, pierwsza książka wypożyczona z biblioteki. Raczej
niewiele różni mnie od tej – coraz bardziej wycofującej się w głąb siebie,
zasypiającej teraz w pokoju obok – siedmioletniej dziewczynki, która ambitnie
postanowiła, że pierwszą jej samodzielną lekturą będą Opowieści z Narnii. Może byłam trochę mniej ambitna, za to bardziej
poukładana i zahukana? Może (jak dzisiaj niestety) bardziej niż czytanie dla
przyjemności zajmowało mnie przykładanie się do pracy nad lekcjami (lub
pisanie, od kiedy tylko nauczyłam się pisać)?
Wiele bym dała, żeby przypomnieć sobie tę jedną jedyną
źródłową lekturę, ale nie umiem. Pamiętam za to inne czytelnicze pierwiosnki.
Moja pierwsza książka ukradziona z biblioteki – jeden z tych
przecudownych wydawniczych konceptów, w których czytelnik sam może decydować,
do jakiego rozdziału przejdzie dalej i którą z alternatywnych dróg wybierze
bohater. Zakazana (a dzielona z ukochanym Bastianem Baltazarem Buksem) przyjemność
niesienia w plecaku nadmiarowej – ekscesowej – niezaksięgowanej księgi,
powracająca wiele lat potem w „skaczącej” lekturze Cortázara, w „ogrodach o rozwidlających się
ścieżkach” Borgesa czy w nielinearnych eksperymentach
postmodernistów.
Moja pierwsza wypożyczona książka, przez którą musiałam się
tłumaczyć bibliotekarkom – Kwiatki
świętego Franciszka, pożarte – o ironio losu! – przez hodowane przeze mnie
podówczas winniczki.
Moja pierwsza książkowa zawiść i rywalizacja – zazdrość, że
najlepsza przyjaciółka Karolina czyta szybciej i więcej ode mnie, a kiedy
przychodzi w odwiedziny, to więcej uwagi poświęca zawartości moich regałów niż
zabawie ze mną (o, jak dobrze rozumiem starszą córkę, która ze swoją
przyjaciółką Moniką – w czytelniczych wyścigach na Bullerbyn i Narnię –
przeżywa teraz to samo). Rywalizacja ta eskalowała w kolejnych latach równie
mocno jak przyjaźń – ścigałyśmy się w lekturach, w pisaniu świetnych
wypracowań, w zabieganiu o względy pań od polskiego. Do dziś mnie kłuje szyderczy
podwójny śmiech przyjaciółki, gdy zaproponowała obranie sobie ksywek – najpierw
kpiła dlatego, że nie wiedziałam, skąd jej pomysł na „Scarlett O’Harę”, a
później: „bo głupia jesteś, nie znasz angielskiego, nie możesz się nazywać Joan
de Book, Book to znaczy Książka!”.
Ach, Karolina, moja pierwsza fascynacja, która nie byłaby
fascynacją, gdyby nie książki. To z książek (no bo skąd, tak wtedy myślałam)
wiedziała, że nie powinnam bezmyślnie powtarzać za mamą słów „wypieprzyć” i
„burdel”, bo to wcale nie znaczy tyle co „powyrzucać” i „bałagan” („błagam cię,
Karolina, powiedz mi, powiedz!” – „dzieciuch jesteś, nie powiem, sprawdź sobie
w encyklopedii”).
Moja pierwsza książkowa schadzka. Bo owszem, sprawdziłam ten
burdel, tyle że cnotliwe tomiszcze podpowiedziało mi jedynie synonim „dom
schadzek” („i co – że sobie chodzą do specjalnego domu, i się spotykają, i
rozmawiają sobie? o to cały ambaras?”), więc poszłam z pytaniem do taty, a ten,
że jestem dzieciuch i nic mi na razie nie powie. Wiele lat później znalazłam w
biblioteczce rodziców książkę o tym, jak uświadamiać dzieci, w której rozkwitającym
refrenem, na różnych wiekowo etapach trudnych rozmów, powracało (jak gra wstępna
doprawdy!) zdanie: „A teraz powiem ci...”, „A teraz powiem ci jeszcze…”, „A
teraz powiem ci już wszystko…”. Rodzice nigdy rad z poradnika na mnie i bracie nie
użyli (całe szczęście!), za to ja zaczęłam radzić sobie sama. W związku z tym,
że Musierowicz w bibliotece zawsze była w deficycie i notorycznie trwały na nią
zapisy, postanowiłam, że wyczekując w kolejce, przeczytam sobie bibliotekę… od
deski do deski. Postanowiłam zgłębiać księgozbiór alfabetycznie. Dość szybko
(choć, przyznam, pobieżnie) poradziłam sobie z A i tak oto dotarłam do B, gdzie
czyhał na mnie ze swoimi soft-pornosami dla nastek (tak mi się wówczas
wydawało) niejaki Lech Borski. Od B zaniosło mnie zresztą gwałtem do Z, gdzie
wyszperałam o wiele bardziej emocjonującą pozycję, a mianowicie Zmory Emila Zegadłowicza. Borski i Zmory leżeli u mnie na półce na
przemian. Wróć! Ne na półce przecież, tylko skrzętnie ukryci pod łóżkiem albo
za parawanem niewinnych lektur. W końcu dom to dom, a schadzki to schadzki,
trzeba je trzymać w sekrecie i strzec przed nakryciem…
Otóż właśnie – moje pierwsze nakrycie. Najpierw ja tatę,
potem on mnie. Kiedy zaczęłam samodzielnie czytać, ze zgrozą zauważyłam, że przez
lata mojego analfabetyzmu przekłamywał bajkę o pszczółce Mai, ponieważ nigdy
nie przeczytał mi, jaki los spotykał jednego z bohaterów (doznał dekapitacji z
powodu większego i krwiożerczego owada, czuły ojciec zaś wciskał wrażliwej
córeńce narracyjną ckliwość i harmonię). Tata nakrywał mnie potem szach-matem nie
raz, wielokrotnie. Wiem, że robił to z miłości, bo chciał mnie chronić przed
światem, a jednak kiedy przychodził do mojego pokoju i otwierał odłożoną na
chwilę książkę, a potem długo ją wertował, sprawdzając, czy jest dla mnie
odpowiednia (dobrze wychowująca młodą pannę, pozbawiona zmąceń, przejrzyście
czysta) – odbierałam to jako brutalne wtargnięcie w intymność, władczą
uzurpację, zamach na wolność, którą zdobyłam wraz z umiejętnością samodzielnego
czytania. Nigdy mi oczywiście żadnej nie zakazał, ale – żeby już tak wymownie i
milcząco nie patrzył – nauczyłam się chować jedne pod drugimi: dzieła frywolne
pod świętoszkowatymi, okrutne pod sentymentalnymi, nieporządne pod
poukładanymi. (Kto wie, czy lata później mój poetycki wybór – poezja
lingwistyczna – nie wziął się, po części, z wyuczonego nawyku ukrywania treści
intymnych pod powierzchownymi? Ale to już wywód na inną okazję.)
Moje pierwsze… O pierwszych razach z książką mogłabym sama napisać
książkę. Znalazłaby się w niej babcia, która – w czasie, gdy byłam na to
stanowczo za mała – oplotła mnie jak drutem kolczastym i zaczadziła jak dymem
znad Birkenau fascynacją literaturą obozową. Babcia, wielbicielka powieści
historycznych Kraszewskiego i romansów Jadwigi Courths-Mahler, żarłoczna, gargantuiczna czytelniczka, tak
odmienna od swojej córki, a mojej mamy, która nigdy książek nie lubiła ani nie
szanowała, bo przynoszą tylko choroby (astmę od kurzu), głupie myśli i
rozleniwienie. O, wyleniłam się wtedy z babcią tak, jak potem już nigdy – w
długie wakacyjne dni pilnowałyśmy czereśni przed atakami szpaków, pogryzałyśmy
pszenny chleb z masłem i solą i obżerałyśmy się kolejnymi czytadłami (najlepsze
książki zawsze będą mi pachnieć pszennie i czereśniowo).
Pierwsze książki, pierwsze smaki, pierwsze skojarzenia… Mogłabym
długo i jeszcze intymniej (bo czy i miłość nie zaczęła się od rozmów o
książkach, a potem o nich niespożytych maili i listów, smakujących prócz
czereśni także ciastkami i lekkim bukietem z winnic Mozeli?). Ale przecież blog
to nie książka – nie szeleści, nie ciąży nadgarstkom (ciąży, ciąży, nocnym
pisaniem), nie pachnie. Stos książek czeka na czytelniczy zapał obok laptopa, zamykam
więc ten przydługi nieco wpis wspaniałym opisem dobroczynnych właściwości
lektur, zaczerpniętym, a jakże, z Don
Kichota:
„Mam tu dwie albo trzy takie książki pośród mych szpargałów,
które zaiste dodały mi życia, i to nie tylko mnie, ale i innym wielu. W czasie
żniw zbierają się tu bowiem w święta liczni żeńcy, zawsze znajdzie się ktoś, co
czytać umie. Bierze więc wtedy jedną z tych ksiąg w ręce, otaczamy go kołem,
często w trzydziestu i więcej, i słuchamy z taką rozkoszą, że nam tysiąc siwych
włosów ubywa”.
Dobrych nocnych lektur, siostry i bracia w czytaniu,
dobranoc!